Page 9 - Besson&Demona
P. 9

Był rok 1994, może 1995. Do Sielinka, gdzie były rozgrywane Mistrzostwa Polski Młodych Koni, zabrał mnie mój tata. Pamiętam jak dziś długą podróż naszym bułanym maluszkiem ( atem 126 p), podczas której jedliśmy pyszne kanapki z pasztetem, jajka na twardo i pomidory, popijając oczywiście herbatą, niestety z mało szczelnego termosu, więc letnią, ale wtedy wolałem taką.
Hipodrom tonął w sierpniowym słońcu. Siedzieliśmy z ojcem na wypełnionej po brzegi trybunie. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w konie pokonujące parkur i nie bardzo wiedziałem, czy one dobre, czy złe, nadające się do skoków czy wprost przeciwnie. Grunt, że były. I wtedy, chyba w przerwie między konkursami, tata szturchnął mnie i powiedział: Patrz, to Władysław Byszewski, mistrz Polski, medalista kraju, olimpijczyk, wielki hodowca. Wolnym krokiem przez plac szedł pan w meloniku, w granatowym garniturze. Biła od niego energia, dostojność, charyzma... Uległem temu czarowi. Zamarzyłem, aby dostąpić zaszczytu poznania Mistrza. Miało się to zdarzyć znacznie później, przy innej sposobności, w innych dekoracjach, ale w mojej pamięci historia naszej znajomości zaczęła się tam, na sielineckim parkurze.
To był rok 2002, może 2004... Nie pamiętam dokładnie. Pan Władysław Byszewski udzielił mi wywiadu na łamy „Koni i Rumaków”. I mimo że przez lata zrobiłem ich dla prasy branżowej kilkaset, to był to jeden z tych, które zapadają w głowę i serce. Spotkaliśmy się wówczas w tzw. błękitnym wieżowcu przy placu Bankowym w Warszawie, gdzie swoje biura miała dzisiejsza Agencja Nieruchomości Rolnych. Bardzo się tremowałem myślą o tej rozmowie, ułożone
i redagowane po wielekroć pytania przepowiadałem sobie w myślach, na wszelki wypadek ściskając w ręku notes. Miałem świadomość odpowiedzialności za każde słowo. Podobnych emocji dostarczyła mi autoryzacja. Zostałem zaproszony do domu Państwa Byszewskich. Żona Pana Władysława była już wówczas bardzo chora, więc dodatkowo krępowałem się faktem odwiedzin. Ku mojej radości wywiad został zaakceptowany, zebrałem się zatem na odwagę i pozwoliłem sobie na dygresję. Czy nie myślał Pan o napisaniu autobiogra i? – zapytałem.
Upłynęło kilka wiosen. Jesienią 2008 roku Pan Władysław Byszewski – przekazując mi
artykuł do „Hodowcy i Jeźdźca” – odpowiedział na tamto sprzed lat pytanie: Panie Michale, spróbujmy... Szczerze mówiąc, nie mogłem uwierzyć, że to prawda.
Rozpoczęła się praca. Podczas gorących dyskusji, często prowadzących do niełatwych decyzji, rodziła się koncepcja książki. Przywoływane z zakamarków pamięci anegdoty stanowiły impuls do rozbudowywania wątków, czasami nazwisko wspaniałego zawodnika lub imię nie mniej wspaniałego konia prowokowały do mozolnego przeglądania archiwów... Pan Władysław zabrał mnie na wędrówkę przez świat, którego już nie ma, bo nie ma już ludzi, którzy tamten czas i jego bohaterów pamiętają. Poza Nim.
Za możliwość wspólnej pracy, za czas, który dane mi było z Panem spędzić, niskie ukłony
i podziękowania.
Michał Wierusz-Kowalski Wilcza Góra, grudzień 2011 r.


































































































   7   8   9   10   11