Page 52 - 01_LiryDram
P. 52
– Jesteśmy tu niczym na jakimś atolu – żar- towałem – jeszcze dzikie małpy nas zaata- kują.
– Znajdą tu wiele swoich – ripostował Bosman wciąż wciekły, że nie dopilnował, by na łodzi znalazł się komplet żelaznych racji.
Wieczorem drugiego dnia wiatr zaczął słabnąć. Około pierwszej w nocy wodowa- liśmy łódź i skierowaliśmy się do najbliż- szego brzegu, a później wzdłuż niego do obozowiska.
Wiatr zupełnie ucichł. Niebo się rozpogo- dziło, nad szkierami snuła się mgła fosfo- ryzująca w promieniach księżyca. Przypo- mniała mi się bajka „Dwanaście miesięcy”, w której pory roku zmieniają się niczym w kalejdoskopie. Miarowy szmer wioseł mieszał się w głowie z muzyką popularne- go baletu.
Obóz czekał na nas. Wzdłuż brzegu płonęły ogniska naprowadzające. Nikt nie spał. Kiedy dotarliśmy do brzegu, Szef bez zbęd- nych słów uściskał nas wszystkich po kolei. Po chwili się rozpromienił.
– I co? – klepnął mnie w ramię – chciałeś zobaczyć morze Białe, to masz! – roześmiał się szczerząc żółtawe od ciągłego palenia mocnych tytoni zęby. – Dobrze się spisałeś – dodał cicho. – Bosman cię bardzo chwali, ale nigdy ci tego nie powie. Nie miej mu tego za złe, dobry z niego chłop, pewny i twardy.
– Słuchajcie! – teraz Ninburg zwrócił się do wszystkich – załatwiłem śmigłowiec, miała być przygoda z lataniem i co? Nici z tego! Sami przypłynęli. Kto im kazał? – śmiał się. – Biegiem spać, ordery rozdam jutro.
Wchodząc do namiotu przez nieuwagę, czy zmęczenie, potknąłem się o śledzia wbite- go przy wejściu. Wpełzłem do środka na czworakach.
– Cóż to za niezdara? Czyżby nasz cuchną- cy potem i dymem bohater wrócił z morza? – usłyszałem głos Olgi. – Jezu, myśleliśmy, że już po was. Chodź no tu.
Była pod moim namiotem! Czekała na mnie!
Statek wycieczkowy sunący wzdłuż Wy- brzeża Uniwersytetskiego oddalał się co- raz bardziej. Roztańczone kolorowe suknie i sztywne ciemne garnitury powoli znikały z pola widzenia. Wstałem, pożegnałem się ze sfinksami, i skierowałem się na najbliż- szy przystanek trolejbusowy. Pojechałem na lewy brzeg Newy, w okolice Prospektu Litejnego – vis-à-vis twierdzy Pietropaw- łowskiej. Po niespełna pół godzinie sta- łem na ulicy Chrystusowej przed domem, w którym kiedyś byłem częstym gościem.
– Co nowego u Szefa? – zastanawiałem się, idąc powoli szerokimi, krętymi schodami w gorę.
Zapukałem do wysokich, ciężkich drzwi. Nikt się nie odezwał.
„Trudno – myślałem krocząc na dół – na- stępnym razem...”
Wiedziałem, że Jewgienij Ninburg od pięciu lat nie żyje, że jego ciało zostało spopielo- ne, a prochy wysypane do morza Białego u brzegu jego ukochanej wyspy Riaszkow. Co z tego? Wciąż czuję jego obecność. Taka przyjaźń jest na zawsze – do końca świata. Jest wieczna. Jak sfinksy.
50 LiryDram październik 2013