Page 51 - 01_LiryDram
P. 51
były również głazy, które chroniłyby nas przed wiatrem i krzewy lub drzewa – by- śmy mieli co wrzucić do ogniska. Wreszcie dostrzegliśmy taką. Wiosłowa- liśmy z całej mocy. Znowu rozpętała się burza. Fale niosły nas w kierunku otwar- tego morza. Nasza wyspa się oddalała! Później tylko dwa razy w życiu czułem po- dobne podniecenie – wtedy, gdy w kau- kaskich górach strzelał do mnie z kałasz- nikowa żołnierz OMON i kilka lat później – kiedy na Dalekim Wschodzie w puszczy Ussuryjskiej w mroku nocy szedł za mną tygrys.
Naparliśmy na wiosła z furią. Nic już nie było ważne, nic się nie liczyło po za tym skrawkiem lądu z kilkoma brzozami karel- skimi tkwiącymi w omszałych głazach.
Być może byliśmy pierwszymi ludźmi, któ- rzy wylądowali na tej wyspie. Trudno uwie- rzyć, że na każdym z tysięcy sołowieckich szkierów ktoś kiedyś postawił nogę. Ale daleko nam było do radości pionierów. Po wciągnięciu karbasa na brzeg sprawdzili- śmy nasze zasoby wody i żywności. Wody mogło starczyć na dwa dni, zaś do jedzenia nie mieliśmy nic.
– Do diabła! – pieklił się Bosman – kto szy- kował łódź?!!
Nikt się nie przyznał.
– Trudno – powiedziałem – benzyna jest ważniejsza od jedzenia. – podałem mu mały kanister z paliwem.
Trzeba było jak najszybciej rozpalić ogni- sko. Póki wszyscy zbierali chrust i odcinali konary z przewróconych drzew, przeczesa- łem wyspę w poszukiwaniu wody. Nie zna- lazłem.
Zapadła noc. Wysokie płomienie muska- jące głazy otaczające ognisko wyrywały
z ciemności nasze twarze. Dobrze było czuć pod nogami twardy grunt i założyć suche, pachnące dymem i morzem ubrania.
– Znajdą nas – profesor uspokajał najmłod- szego chłopaka z naszej załogi – albo sami sobie poradzimy, sztorm nie potrwa długo.
– Nie ma tu ani jednego źródełka – podzie- liłem się swoimi spostrzeżeniami – ale jest sporo jagód: malina moroszka, malina ka- mionka i bażyna. Z pragnienia nie pomrze- my. Przynajmniej przez parę dni.
– Zaczniemy od moroszki – poważnie rzekł profesor – bażyna, choć dużo w niej wody słodkiej ma właściwości moczopędne. Mo- roszka, to co innego. Wiecie, że w jej owo- cach jest trzy razy więcej witaminy C niż w pomarańczach?
Fascynujący wykład z botaniki na zagu- bionej w arktycznym morzu wyspie po- działał na wszystkich odprężająco. Napi- liśmy się rozgrzanej w metalowym kubku wody i przyszykowaliśmy miejsce na sen. Nazbieraliśmy roślin, na nie położyliśmy kamizelki ratunkowe i worki wypchane puchem edredonów. Wszyscy prócz war- ty przy ognisku położyli się pokotem na improwizowanej „kanapie” i nakryli się kurtkami.
– Jak ktoś się zsika, zatłukę! – mruknął Bosman.
Spędziliśmy na naszej wyspie około trzy- dziestu godzin. Jedliśmy jagody, ogląda- liśmy okaleczone ciało młodej orki wy- rzuconej na skały i pilnowaliśmy ogniska. Profesor Wiechow opowiadał o florze ro- syjskiej Północy, której poświęcił połowę swojego życia, a ja starałem się zapamię- tać w najdrobniejszych szczegółach wy- spiarskie brzozy, które Boreasz ukształto- wał na coś w rodzaju tropikalnych palm.
październik 2013 LiryDram 49