Page 50 - 01_LiryDram
P. 50

kilem kilkadziesiąt metrów wody albo ska- ły, na których łódź za chwile się roztrzaska niczym łupinka.
Deszcz i chłodne fale przemoczyły nas do suchej nitki. Bosman ściskał ster siną dło- nią i szczekał zębami – w odróżnieniu od wioślarzy niemiał jak się rozgrzać.
– Zamieńmy się! Chcesz?! – krzyknąłem do niego uważając, by targane falami wiosło nie wybiło mi zębów.
Machnął ręką dając do zrozumienia, że nie jest najgorzej.
Pogoda pogarszała się z minuty na minu- tę. Deszcz ustał, ale wiatr stale rósł w siłę. Bosman pokierował nas na najbliższą wy- sepkę – kilkanaście granitowych brył gdzie- niegdzie porośniętych krzewami. Ustawili- śmy łódź od strony zawietrznej i czekaliśmy nie podejmując próby desantu. Straciliśmy sporo czasu. Sytuacja wciąż się pogorsza- ła. Przyszła wyższa fala. Podjęliśmy decyzję o oderwaniu się od skały i kontynuacji wy- prawy. Lawirowaliśmy między wysepkami, które chroniły nas przed większymi falami. Po dziewiętnastej weszliśmy na szerszą wodę i ostatecznie zrozumieliśmy, że nie damy rady iść dalej.
Z trudem przybiliśmy do najbliższej wy- spy i zeszliśmy na ląd. Na ziemi między głazami znalazłem wiele porzuconych gniazd edredonów, dużych kaczek mor- skich, wciąż pełnych delikatnego puchu, doskonałego materiału izolacyjnego. Nie wiedząc jak długo będziemy na morzu i gdzie spędzimy noc, zbierałem puch do worków, które później ewentualnie moż- na było wepchnąć pod mokre ubrania. Kręciliśmy się po wyspie z lornetkami usiłując dostrzec czy na oddalonym o ki- lometr brzegu, w uzgodnionym miejscu,
czekają na nas botanicy. Bezskutecznie. Trzeba było podjąć decyzję.
– Umowa to umowa – rozsądził Bosman – nic nie widać, ale mogą tam na nas czekać.
Wróciliśmy na łódź. Przed dwudziestą pierwszą dotarliśmy na miejsce. Bosman, wciąż wyłącznie sternik, dygotał na ca- łym ciele. Z oddali wydawało nam się, że botanicy są w komplecie. Gdy podeszli- śmy bliżej, zrozumieliśmy, że czeka na nas tylko ich kierownik – uczony i traper, wówczas sześćdziesięciopięciolatek, pro- fesor Władimir Wiechow. Ucieszył się na nasz widok.
– Jesteście!!! – podbiegł do łodzi. – Wysła- łem swoich na piechotę. Do rana powinni dotrzeć na miejsce. Mamy pogódkę! – ro- ześmiał się, ale szybko spoważniał patrząc na zmarzniętego Bosmana. – Co robimy? – zapytał – Może przeczekamy tutaj?
– Damy radę – Bosman wyprodukował coś w rodzaju uśmiechu. – Zapraszam na po- kład.
Profesor jęknął przeskakując przez burtę. – Obyś miał rację – odparł niepewnie i omiótł wzrokiem morze. – Fala jest coraz wyższa. Zepchnęliśmy łódź na wodę.
Optymizm Bosmana zmniejszał się w mia- rę oddalania się od brzegu. Wbrew temu, że pokierował karbas miedzy szkierami – skalistymi wysepkami ledwie wystającymi z wody – nie radziliśmy z wiatrem i falą. Przeszliśmy nie więcej niż półtora kilo- metra, kiedy Bosman, pod wyraźną presją profesora, oświadczył, że zatrzymujemy się na najbliższej, w miarę dużej wyspie do od- wołania.
Rozglądaliśmy się za wyspą, na której mo- gliśmy się wszyscy zmieścić. Potrzebne
48 LiryDram październik 2013


































































































   48   49   50   51   52