Page 155 - 37_Lirydram_2022
P. 155
w oknie, wiatr oddala się, by spełniać inne ważne zadania. Starszy zamyślił się.
Gdyby z gwiazd zapalały się kwiaty na ziemi,
gdyby zapach udało się w światło przemienić,
nikt by z nas drogi żadnej nie nazwał daremną,
w pół nadziei nie przepadł, zdeptany przez ciemność.
Serce przynagliło bieg, gdy on gnał po scho- dach falujących pośpiechem. Praca, dom, ro- dzina, obowiązki...
Na początku wspólnego życia mieszkali z żoną kilkanaście kilometrów za miastem. Śnił teraz równiny, przestrzeń roztopioną słońcem i sie- bie, gdy pędzi niczym rżący ogier, by przesa- dzić, pokonać każdy widnokrąg, przedążyć pęd ziemi. Tak, wówczas to było możliwe. A więc krążył samotnie ciemnymi korytarzami wła- snego wnętrza, wrzącymi kanałami zmysłów, niepewnymi kierunku labiryntami wyobraźni. Gdzieś na końcu tunelu zaświtało czasem świa- tełko – ułudy? Nie, to światła pociągu. Jakże je lubił. Pociąg – mknący poemat, okna – pa- mięć. Kwiaty, liście z mijanych drzew zbierał w bukiet, by zdjąwszy zeń pędu szeleszczący celofan – darować go swej ukochanej, jedy- nej... Była wrzącym rubinem...
Aż wreszcie wschodzi pewnego poranka ten właśnie dzień... Westchnął boleśnie. Po prze- prowadzce do miasta przeżył szok. Budząc się widzi szare ulice i budynki, matowe od dwutlenku powietrze, kurz i cement, które smogowym szkłem wrastają w płuca. Jego płuca były mocno nadwyrężone, nabawił się bowiem poważnego zapalenia, służąc w for- macji podhalańczyków. Jak wyglądało leczenie
w warunkach wojennych, lepiej nie pamiętać. Nie dość tego, ciężko ranny, o mało nie utra- cił nogi, której nie pozwolił sobie amputo- wać. Lekarze powiedzieli wprost: „Więc pan umrze”. A on: „Trudno. Ale stawię się przed Bogiem na obu nogach”. Gdy usypiali go, by jakoś zaopatrzyć, oczyścić ranę, śpiewał Wróć do Sorrento. Nie pamięta, ile zwrotek, ale podobno kilka. Głos miał mocny, piękny. Wyżył, chociaż noga z ubytkami kości i mięśni przez całe życie dokuczała, rwała na zmianę pogody. No i trochę utykał, co mu najmniej przeszkadzało. Serce o kuli, ale szło.
Gruzy wokół nas
i w nas.
Kto zburzył ten świat,
budując go wpierw tyle wieków
z głodu piękna, tęsknoty ku światłu?!
A teraz jak na złość ta afera ze śliwką. Nie było to mądre – musiał przyznać. Ale cóż, podobno – jak mówią – wszystko jest po coś. Tylko po co mu złamanie i tak już nędznej, pokiereszowanej nogi – wojennej weteranki? Weszła żona, niosąc parujące talerze ze sma- kowitym obiadem. Co jak co, ale gotowała wy- śmienicie. Gderała przecież jak każda kobieta. Zdążył się przyzwyczaić, zaakceptować i na- uczył umiejętnie puszczać mimo uszu słuszne uwagi, tylko od czasu do czasu przytakując, by czujna kobieta nie przyłapała go na zupeł- nym lekceważeniu jej słów, marginalizowaniu ich czy wręcz, o zgrozo, bimbaniu, olewaniu. Tym razem „stary dureń” zabrzmiało jakby bardziej miękko. Przysiadła w fotelu.
– Przepraszam cię, Mania, nie gniewaj się już. I bez tego mi ciężko i źle.
– Żebym to ja przewidziała! Wiedziałam, że głupiejesz zawsze, gdy jedziesz do rodzinnego
październik–grudzień 2022 LiryDram 153