Page 225 - Besson&Demona
P. 225
PSO Gniezno) był czołowym koniem w Poznańskiem. Racot przywiózł pięć młodych ogierów z zakładu treningowego na czele z Bejem (Polarstern i Tatarka po Wotans- bruder i Tora) oraz hanowerską Alraunę pod panną Lulą Stawińską. Konkurencja była więc nie byle jaka – ojciec matki Beja, Wotansbruder, był przed wojną w ekipie nie- mieckiej (dosiadany przez Brinckmanna), a jej matka Tora była złotą medalistką na igrzyskach olimpijskich w Berlinie i również startowała w Łazienkach. Trenerem eki- py racockiej był pan Władysław Tomaszewski, podporucznik 1. PSK w Garwolinie, je- den ze zdolniejszych młodych jeźdźców. Sam był bardzo dobrze wyszkolony w pułku i w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. W konfrontacji z tak silnymi ekipa- mi nasze szanse wyglądały mizernie.
RĘCZNE WYRAZY WDZIĘCZNOŚCI
Parkur był przygotowany już na dzień przed zawodami, więc zawodnicy bar- dzo się dziwili, że nie można było na nim trenować.
Dwie przeszkody wzbudzały obawy: mur i suchy rów z hyrdą. No cóż, sprawdziło się przysłowie, że „Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada”. Jedyny błąd na tym rowie zrobił właśnie Besson. Wylądował w nim jedną nogą i... polecieliśmy. Uderzy- łem głową i prawym ramieniem o ziemię. Dalsze wydarzenia zapadły w czarnej dziu- rze mojej pamięci. Podobno zerwałem się, wskoczyłem na Bessona i – żeby ratować stracony czas – w szalonym tempie przejechałem dalej parkur bezbłędnie. Obudziłem się na rozprężalni. Bolało mnie ramię, nie mogłem ruszać ręką. Dowiedziałem się potem, że mimo upadku, za który zostałem ukarany ośmioma punktami, zająłem III miejsce. A poza tym zawody udały się doskonale: przyszło około dziesięciu tysięcy wi- dzów. Samochodów wówczas prawie nie było, więc ta liczna publiczność przyjechała głównie rowerami.
Ponieważ w tych czasach konie podróżowały koleją, wagony zamawiało się na po- niedziałek, a wieczór po zawodach był idealnym czasem na rozdanie nagród hono- rowych, uroczystą kolację i tańce. W czasie zawodów i na tak zwanym bankiecie tra- dycyjnie już przygrywała doskonała orkiestra Różyczków. Wieczorem doszedłem do siebie i mogłem podjąć rolę gospodarza, choć ramię mocno mi dokuczało.
Andrzej Osadziński (dyrektor PSO Bogusławice) namówił swoją ekipę, aby w podzię- kowaniu za dobrą organizację zawodów mnie wyhuśtali. Ręka bolała jak diabli, przeto broniłem się przed tak okazywaną serdecznością. Ale moje protesty jeszcze bardziej kolegów rozochocały i parokrotnie leciałem pod su t. Te „ręczne” wyrazy wdzięczno- ści długo jeszcze pamiętałem.
Podczas zawodów w Mosznej obecny był mój ojciec. Ja byłem gotów zlekceważyć upa- dek z Bessona, ale ojciec zmusił mnie, abym następnego dnia pojechał do szpitala do Prudnika. Przypuszczał, że mogę mieć złamaną rękę. I miał rację. Okazało się, że mój
– 223 –
... O SPORCIE

