Page 177 - 30_LiryDram_2021
P. 177
Ginsbergiem (wrzesień 1986) przywołałem takie oto fakty: „W pamięci tamtego poko- lenia obecne jeszcze były tłumione prze- mocą zamieszki studentów i robotników w wielu miastach Ameryki i Europy, co osią- gnęło apogeum w mieście Meksyk. W dziel- nicy Tlateloko w dniu 2 października 1968 roku, na tzw. Placu Trzech Kultur, na pięć dni przed otwarciem Olimpiady, siły porząd- kowe otworzyły ogień i zginęło co najmniej 300 osób, a niektóre źródła podają, że na- wet do kilku tysięcy demonstrujących ro- botników i studentów. Masakra trwała całą noc, strzelano do przypadkowych przechod- niów... Przypomnijmy sobie scenę finałową musicalu „Hair” – tysiące luf karabinów wy- celowanych w jednego, bezbronnego czło- wieka. Główne hasło hipisów „Make love not war”, wywiedzione z protestu przeciw wojnie w Wietnamie dotyczyło również nie- nawiści między ludźmi zrodzonej z rażącej dysproporcji jaka gwałtownie zaczęła się ry- sować z powodu różnic majątkowych, poli- tycznych, ideologicznych, rasowych”. (An- drzej Pietrasz, „Allen Ginsberg w Polsce”, Wydawnictwo Naukowe Semper 2014)
Czy coś zmieniło się od tamtych, bardziej lub mniej odległych czasów? Myślę o tym wmieszany w tłum na festiwalu bluesowym w Suwałkach A.D. 2018, gdzie z ekscytacją oczekuję na występ mojego idola z czasów młodości, Erica Burdona – lidera legendar- nej grupy The Animals. W tej przedkoncer- towej gorączce pojawiają mi się a rebours „uchodźcy” nie tylko z Syrii, ale z każdego „wolnego” kraju, zmuszeni przez niesprzy- jające okoliczności do rozpaczliwego poszu- kiwania nowej ojczyzny, choćby skrawka przyjaznej ziemi, gdzie mogliby bez strachu i bezpiecznie żyć...
Atmosfera oczekiwania narasta. Jak co roku centrum Suwałk zmienia się w jeden wiel- ki, pulsujący kampus. Jak za dawnych, hi- pisowskich czasów emanuje zewsząd ra- dość wspólnego bycia, potrzeby przeżywa- nia chwili. Barwni, radośni ludzie tańczący w rytm bluesa i rock and rolla. Ten wspól- ny rytm pozwala podejrzewać, że w istocie jesteśmy jedną rodziną, przynajmniej w oj- czyźnie rytmu, który niesie nas i sprawia, że nie liczy się wiek, pozycja, przekonania poli- tyczne... Ludzie po prostu uśmiechają się do siebie, są sobie życzliwi, chętni do wszelkiej pomocy, przynajmniej przez te kilka dni... Na scenę wchodzi Eric Burdon. Dwie sió- demki, które dźwiga na karku sprawiają, że nie porusza się już tak lekko jak w latach 60., kiedy był niekwestionowaną gwiazdą elektryzującą tłumy fanów. Uderzają w su- walskie niebo dźwięki gitar; powracające do łask organy Hammonda podnoszą ciśnienie krwi... I te wiecznie żywe hity, które wielu z nas nuci mimochodem, a wśród nich: IT`S MY LIFE i ten niezapomniany HOUSE OF THE RISING SUN... Stoję tuż pod sceną. Pu- bliczność śpiewa po angielsku razem z Bur- donem pieśń, którą można by nazwać prze- strogą i wołaniem o uwolnienie się od ruj- nujących życie uzależnień. Treść tej balla- dy nawiązuje do znanej w Nowym Orleanie jaskini uciech i hazardu, która magią zła przyciągała i pochłaniała wielu. Eric śpiewa ją całym sobą, jak swoją osobistą historię. W jego przenikliwym głosie słychać bunt, rozpacz, ale być może i naiwną nadzieję, że przyjdzie taki dzień, kiedy człowiek przesta- nie być więźniem samego siebie... Że roz- walimy mury tego wykreowanego przez naszą naiwność więzienia i połączymy się w rytmie, który nas ocali...
styczeń–marzec 2021 LiryDram 175