Page 121 - 24_LiryDram_2019
P. 121
nie powiedziałem. Trochę straszno było sa- memu przejść przez górę Łysak, na której szczycie był grób żołnierza z pierwszej woj- ny i zacieniony grabami wąwóz, a potem, już pewniej, bo słońce świeciło – na czuja pod las. Jeszcze jedna przeszkoda – pan Miernik, który pasał krowy i byczka. Trze- ba ich było ominąć szerokim łukiem, bo byczek nie lubił obcych podobnie jak jego właściciel. Przedarłem się przez maliniak i brzózki – nie zauważyli. Jeszcze kwadrans marszu – w końcu znalazłem!
Pod szpalerem drzew stały jakieś pordze- wiałe urządzenia dawnej cegielni, a obok nich – sadzawki! Z tym miejscem wiąże się rodzinna historia. W czasie ostatniej woj- ny był tam mały domek, w którym miesz- kała babcia z rodziną. Pewnego dnia przy- jechał tam patrol Kałmuków. Babcia była wówczas młodą dziewczyną. Pod lufami karabinów wyprowadzili ją na zewnątrz. Wiadomo po co. Opowieści o Kałmukach i tym, co robili, do dziś krążą po naszym miasteczku. – Modliłam się. Matko Boża, ratuj! – opowiadała babcia. I wtedy w obo- rze zaryczał cielak. Żołdacy rzucili się do stodoły, a babcia uciekła w las. Do końca życia uważała to za cud. Pisali o tym na- wet w „Rycerzu Niepokalanej”. Wracając do kubików. Wybrałem ten mniejszy, w po- lu, dalej od lasu i Kałmuków, których, wy- straszony samotną wyprawą tak daleko od domu, miałem przed oczami jak żywych.
Stawik był maleńki, może 20 na 20 metrów, za to głęboki, jak to wyrobisko. Porośnięty tatarakiem po brzegach i kępami podwod- nej roślinności. Między nimi były niewielkie oczka czystej wody. Rozwinąłem zestaw.
Spławik miałem już profesjonalny, z kolca jeżozwierza. Nie żadne gęsie piórko. Na ha- czyk założyłem robaka, na oko ustawiłem grunt i zarzuciłem pod grążele. Trudno by- ło się opanować – spoglądałem to na spła- wik, to na ścianę lasu. Kto wie, co może przyjść z tamtej strony? Na szczęście nie musiałem czekać długo. Kolec zaczął tań- czyć, zataczać kółka, a po chwili zanurzył się pod wodę. Zacięcie i – w powietrzu za- furkotał złoty pieniążek. Niewiele większy od dzisiejszej pięciozłotówki karasek wylą- dował w moich dłoniach. Co za radość! De- likatnie odhaczyłem rybkę i wrzuciłem ją do wody. A więc są! Nowy robak, zarzut, chwila oczekiwania i spławik znów zaczął podskakiwać. Kiedy zniknął pod powierzch- nią, zaciąłem. Tym razem nie poszło tak ła- two. Radziecki szklak wygiął się, a ja nie mogłem wyrwać ryby z wody. Po dłuższej chwili opór osłabł. W toni zobaczyłem zło- ty błysk. Szarpnął wędką, pociągnął jeszcze kilka razy, ze zwykłym dla karasi uporem, a potem się poddał i miałem go na brze- gu. Wydawał mi się ogromny! Nie mogłem go objąć dłonią! Leżał przede mną. Praw- dziwy, nie żaden japoniec. Złoty jak wiel- ki dukat z baśni. Był niemal okrągły. Powo- li poruszał skrzelami. Co z nim zrobić? To był mój tryumf. Znalazłem sadzawki, zna- lazłem w nich ryby i je przechytrzyłem! Co dalej? Zrobiło mi się żal karasia. Deli- katnie zsunąłem go do wody i patrzyłem, jak powoli odpływa. Zwinąłem wędkę i pę- dem wróciłem do domu, oglądając się na ciemną ścianę lasu. Słońce już zachodziło. Nigdy więcej nie byłem na kubikach. Choć słyszałem, że w tej większej sadzawce żyje ogromny szczupak – staruch. Może kiedyś zabiorę tam syna?
lipiec–wrzesień 2019 LiryDram 119