Page 69 - 11_LiryDram_2016
P. 69

w sobotę pewnie posiedział w lasku ze Sła- pakami. Potem go migiem oskórował kozi- kiem i na pryzmę gnoju i śmieci obok rzucił krwawy strzęp.
Stoi tam niemy z obrzydzenia i widzi, nie wierząc, że widzi – to zaczyna wierzgać i.... – kicać w jego stronę. I tak okropnie wrzesz- czy, widząc jak się to zbliża, ta grudka krwi zakrzepłej, z tymi krwawymi szypułkami zamiast oczodołów, a wrzeszczał po to, żeby zagłuszyć, żeby w tym swoim wrzasku uto- pić cieniutką strużkę straszliwego, pozba- wionego jednego promila nie-bólu w bólu pełnym krzyku – wiesz, o co chodzi – masz dom i  rmę, ale żona cię zdradza – to masz szczęścia, powiedzmy, jeszcze dziesięć pro- cent – a z tego jakoś przecież da się wyżyć – a w tym głosie, który się rozlega, nie ma nic prócz booooli!!!!! – ale Stary tylko leniwym ruchem podchodzi, trąca czubkiem buta, przewracając, naciska głowę i strumień mózgu tryska w górę niczym wielki, pełny wytrysk-wybryzg nasienia. I ten mózg póź- niej na gumiaku Starego spychającym to na gnój ponownie – ten mózg niezbyt gęsty, czegóż innego się spodziewać od królika – identyczny prawie z tym, co z siebie do dwunastu nawet razy na dzień przeciętnie wydzierał, wydzielał. To on był tym teraz – jak zawsze po stronie o ar, nie katów – a później, wieczorem, włożył Staremu taki gwóźdź na grubej nóżce – to się papiak na- zywało – do tego gumiaka – w dużej szopie, tam gdzie zaczynała się praca na fermie jeszcze przed świtem, gdzie ludzie zosta- wiali rzeczy – do tego gumiaka jeszcze mó- zgiem króliczym obryzganego trysnął swo- im skromnym, niewielkim strumyczkiem – na szczęście – tak dodając swoje nasienie do mózgu królika. Potem gwóźdź tak umo-
cował w tym bucie, żeby się na pewno nie przewrócił, kiedy rano po ciemku Stary bę- dzie nogę w strasznym lasem śmierdzącej onucy wkładał – gumiaki ludzi stały zawsze pod półkami – na nich rozsypał kilka papia- ków – że niby kot musiał zrzucić do buta, jakby się kto dziwił skąd.
Rano obudził się jak zawsze, kiedy dzia- dek wstawał – szef fermy, nazywany przez wszystkich „Panie Magistrze” – spali w tym samym pokoju – obudził się, ale nie zasnął jak zwykle, kiedy on wychodził, tylko gdy dziadek przeszedł przez podwórze i jeszcze w zupełnej ciemności otworzył szopę – po- znał po skrzypieniu zawiasów – czekał dalej, oczywiście szaleńczo, wariacko go zdziera- jąc,gniotącwgóręiwdół,wgóręiwdół, wydzierając rozkosz, tę cudowną rozkosz czekania na coś, co się musi zdarzyć, co jest nieuchronne, a więc nie za szybko, żeby nie trzeba było znowu zaczynać, chociaż to był przecież pierwszy wystrzał rano, więc na pewno po nim by nie opadł – czasem i trzy razy za jednym zamachem bywało – ale po- woli – już chyba trochę to umiał – zwalniać – czekać w zasadzce – i wreszcie – równo- cześnie – choć tamto może o ułamek sekun- dy wcześniej, tak aby tylko zwolnić cyngiel – i ten dziki wrzask przez cale podwórze z dużej szopy, gdzie są drzwi oświetlone naftową lampą na stojaku – to wie, ale nie widzi, bo w oknach są grube zasłony – ten warrrkotttrrryk, ten głuchy grołl Starego, który pada na beton pachnący myszami i śrutą – z nogami do góry – i kiedy wali głową w wiadro, które tam ustawione spe- cjalnie (obliczył mniej więcej kąt padania – było o tym kiedyś w odcinku Columbo) – to emaliowane, ciężkie, które się nie przewróci – żeby tra ć prosto w podstawę czaszki –
kwiecień–czerwiec 2016 LiryDram 67


































































































   67   68   69   70   71