Page 27 - 05_LiryDram
P. 27

żółtego kurczaka, za czerwonookiego kró- lika. Długo wykrzykiwano jego przestęp- stwa, wreszcie najśmielszy z tłumu ujął go za nogi i wtaszczył na szczyt stodoły. Tam wyjął z ust jeden, a potem drugi gwóźdź, po czym rozpiął ogromne skrzydła ptaka i przybijał je dokładnie młotkiem do deski. Jastrząb znowu był wysoko. Mimo przeni- kliwego bólu szarpnął się raz i drugi. Z dołu zarechotano i posypały się na niego grudy ziemi. Potem został sam. Na krótko przed nocą przyszli jeszcze raz. Już nie zwracał na nich uwagi. Nie było w nim, jak przed- tem, obrzydzenia i lęku do wymachujących kończynami, które nigdy nie uniosą tych istot. Teraz nie krzyczeli. Ale zacierali z za- dowoleniem ręce.
Wzeszedł księżyc, drugi przyjaciel po słoń- cu. Jastrząb zamyślił się. Zawsze pięk- nie mordował w jego świetle czując krew tryskającą poprzez mocny zapach rosistej trawy. Natomiast nie lubił gwiazd. Było ich dużo, więcej niż księżyca i słońca ra- zem wziętych, a jednak przy ich świetle nie mógł nic dojrzeć. Bowiem były one prawdą i złudzeniem w jednej postaci – jak owe dni nieudane, gdy wracał zmęczony i z pustym żołądkiem. Wtedy musiał wyobrażać sobie, że jest syty, bardzo syty, jak po daniu z za- jąca czy sarenki. Ale marzenia nie dodawa- ły mu sił, może tylko na krótko zmuszały do niepamięci – były gwiazdami, przy których nie można zapolować. Sił dodawał jedynie głód i wstające słońce.
Noc zapadła na dobre. Spróbował, już bez żadnej nadziei, poruszyć jeszcze raz skrzy- dłami. Nawet nie zabolało. Obydwa zdrę- twiały. Wtem usłyszał lekkie kroki w dole i stuk drabiny. Przyjął to obojętnie. Jakaś postać wznosiła się ku niemu. Po chwi-
li patrzyli na siebie: ona oczami nieba, on wzrokiem jeszcze wciąż czujnym. To ta, która stała z dala od ciżby i płakała. Led- wie ją wtedy zauważył. Wygląda na inną niż oni. Jaki ból mu zada tym narzędziem trzymanym w kończynach, których uchwy- ty przypominają pióra skrzydeł? Zadała. Zaskrzypiały wyciągane gwoździe. – Nowa zemsta – pomyślał Jastrząb. Ból zaczynał się zawsze wtedy, gdy łamano jego prawo do samotności.
Drugi gwóźdź trzymał mocniej, ale i on ustąpił. Jastrząb był wolny. W chwili, gdy uświadomił to sobie, już leciał z bezradnym trzepotem. Nie spadł. Dziewczyna przytuli- ła go ostrożnie do piersi i zeszła z drabiny. Niosła go, a Jastrząb wstydził się, że widzi to księżyc.
Dom stał na uboczu. Zabalsamowała mu rany. Zasnął dopiero o świcie. Obudził się w czymś w rodzaju dużej, czworokątnej klatki bez nieba i słońca. Świeciły tylko oczy Dziewczyny. Przyjrzał się jej teraz wyraź- niej, tak, jak kiedyś ofierze, w którą wbijał dziób. I zaraz odwrócił głowę. Jej oczy nie były oczami ofiary. Przypomniały mu one głęboką studnię, na krawędzi której kiedyś przysiadł. Zobaczył w niej wtedy wycinek drugiego nieba. Zaciekawiony sfrunął ni- żej. W połowie drogę zagrodziła mu, nie- widoczna wcześniej, woda. Nawet napił się łyk, ale nie miał odwagi zanurzyć się w nią. Uderzył tylko skrzydłami w lśniącą taflę i rozbił błękit z nadlatującym właśnie ob- łokiem. Gdy po chwili ponownie siedział na krawędzi studni, jego nowo odkryte niebo było znowu niewzruszone i kuszące. Zoba- czył w nim teraz siebie, jak siedzi na kra- wędzi drugiego wylotu studni, który pro- wadzi do tamtego świata. Jeszcze raz runął
październik–grudzień 2014 LiryDram 25


































































































   25   26   27   28   29