Page 119 - 09_LiryDram
P. 119

lat od tamtej Wigilii, gdy „gwiazda” zabrała mu Danusię. Ale tylko on znał prawdziwą etymologię tego nowego imienia, które szyb- ko do Iwony przylgnęło. Inni tłumaczyli je po prostu jako osobliwe zdrobnienie, nie doszu- kując się żadnych ukrytych znaczeń.
***
Rok później, tuż przed Wigilią, spadł na wszystkich ponury czas stanu wojennego. Był wtedy sam. Nona miesiąc wcześniej wyjechała na krótki staż zagraniczny. Nie dawała znaku życia. Nie wiedział, co się z nią dzieje. Pocieszał się, że nie on jeden jest w takiej sytuacji. W tym mrocznym czasie wielu bliskich sobie ludzi z różnych powodów nie mogło się skontaktować. Nadchodziły święta. W dzień wigilijny, wy- pełniony niedobrym przeczuciem poczuł nagły strach, że czar jego z trudem odbu- dowanego szczęścia rozprysł się gdzieś da- leko, gdzieś ponad nim, na tysiące, miliony bezkształtnych kawałków. Miał wrażenie, że unosi się nad nim jeszcze i wiruje sza- leńczo w powietrzu migotliwy pył, pocho- dzący z rozbitej kryształowej kuli jego nie- zrealizowanego szczęścia.
W Wigilię, którą znowu spędzał sam, wy- szedł na balkon i z trudem, z drżeniem w sercu wzniósł oczy ku niebu. Nic. Nie było gwiazdy. Była tylko ciemność. Taka sama jak w jego sercu. Taka sama jak nad całym krajem.
W wiele dni potem przyszedł list od Nony... Tamtą ciemność nosił w sercu przez kilka lat. Świat znowu jakby wykrzywił swoją oś wewnętrzną. Kręcił się przecież jak dawniej, ale dla niego właściwie zamarł w miejscu. Nie czuł mijających miesięcy, nie czuł upły- wających lat. Oddał się swoim badaniom
w Instytucie i niewiele więcej go obchodzi- ło. Zaczęto traktować go jak dziwaka. Jemu było to obojętne. Nie miał marzeń, nie miał kolorowych snów – prawdę mówiąc, nie miał żadnych snów. Nie odczuwał braku rodziny, braku bliskich osób. Istniał, bo istnienie było mu dane. I to było wszystko.
Takie właśnie jest życie – myślał i ze zdzi- wieniem oglądał się czasem na ludzi do- kądś spieszących, o coś zabiegających, gorączkowo wyrażających swoje emocje. Płacz czy śmiech stały się dla niego zja- wiskiem oglądanym jedynie na twarzach innych. Na jego twarzy gościła ustawiczna obojętność. Z czasem doszło do niej zgorzk- nienie życiem, które w swej codzienności nie zmienia barw ani tonów. Trwa po to, by któregoś dnia po prostu odejść. Nie zada- wał sobie już nawet pytania „dokąd”...
***
Niezależnie od jego stanu wewnętrzne- go, Wigilia przecież zawsze nadchodziła. Tak było i tym razem. Jak zwykle, siedział w domu. Bezmyślnie przełączał pilotem kanały w poszukiwaniu programu, któ- ry miałby jak najmniej związku z czasem świątecznym.
Pierwszego dzwonka do drzwi nawet nie usłyszał. Dopiero powtórny, dłuższy, wi- brujący sygnał wyrwał go z odrętwienia. Wstał powoli i z niechęcią ruszył do przed- pokoju. Bez zastanowienia otworzył drzwi. Za progiem zobaczył Iwonę i Marka. Mimo upływu czasu poznał ich natychmiast. Za nimi, uczepiony nogi ojca, krył się figlarnie kilkuletni chłopczyk.
Stali tak kilka sekund, może minut, może nawet wieki? Ich spojrzenia krzyżowały się we wszystkie możliwe strony. Iwona
październik-listopad 2015 LiryDram 117


































































































   117   118   119   120   121