Page 117 - 09_LiryDram
P. 117

nia pustki, jaką pozostawiła w jego sercu zdrada Nony. Bo o Nonie i Marku myślał już teraz zawsze w kategorii zdrady.
W jego życiu był kiedyś czas szczęścia. Nie trwało, niestety, długo, ale było intensywne, głębokie, najprawdziwsze. Danusię odebrał mu rak. Choroba rozwinęła się tak szybko, że jako młodzi małżonkowie nie przeżyli ze sobą nawet roku. Jego Danusia gasła w przeraża- jącym bólu na jego oczach. On bał się śmier- ci bardziej od niej. Kurczowo ściskał jej rękę i błagał, by nie odchodziła. Ona, wiedząc, że tam – po drugiej stronie – zniknie ból, z któ- rym nie umiała już walczyć, z niecierpliwo- ścią oczekiwała momentu przejścia... A może wiedziała coś więcej?
Umarła w Wigilię. Od rana siedział przy jej szpitalnym łóżku. Tego dnia nie cier- piała jak zazwyczaj. Przyniósł jej opłatek. Nie miała siły, by unieść go do ust, sam więc położył jego kawałek na jej bladej, spierzchniętej wardze. Spojrzała na niego czule i z wdzięcznością. Po raz pierwszy od wielu dni wypełnionych nieustanną, bez- nadziejną walką z bólem. W jej spojrzeniu wyczytał współczucie i jakby nieme prze- prosiny, że ona wyzwala się z bólu, który on teraz przejmie.
Nigdy nie zapomni tamtego wieczoru. Za szpitalnym oknem zapadał właśnie szyb- ki grudniowy zmierzch. Mimo wigilijnych świec zapalonych przy niektórych łóżkach, mimo napływających z głębi szpitalnego korytarza i delikatnie przenikających przez lekko uchylone drzwi dźwięków kolędy, nu- conej przez siostry w dyżurce, dookoła kró- lowała blada, niepokojąca szarość.
To był krótki moment – jasny, pulsujący jakimś nadzwyczajnym blaskiem, promień oświetlił twarz Danusi. Jej rysy, zmęczone
cierpieniem długich dni choroby, wygładził niezwykle świeży i radosny uśmiech.
– Gwiazda... – powiedziała cicho, z jakimś dziwnym napięciem wpatrując się w okno. Ale on niczego nie widział poza jej jasnymi oczami. Promień odpłynął. Wtedy Danusia spojrzała prosto w jego oczy. Pożegnała go tym swoim cudownym zagadkowym uśmie- chem – uśmiechem, który kiedyś zawładnął jego sercem, a który teraz zamierał na jej wargach. Długo nie mógł oderwać wzro- ku od maleńkiego okruszka opłatka w rogu martwych ust żony.
Kiedy nadeszli rodzice Danusi, ją wywożo- no już z sali...
Do domu wracał przez otulone śnieżnym całunem miasto. Wokół w oknach migotały barwne światła choinek, gdzieniegdzie na ulicę spływały radosne zazwyczaj dźwię- ki kolęd. Śnieg skrzypiał pod jego butami, a on z niemą rozpaczą spoglądał w roz- iskrzone mroźne niebo najdłuższej w roku nocy. Nagle stanął, wbijając wzrok w najja- śniejszą z gwiazd. Przez moment miał wra- żenie, że jej światło przez oczy wdziera się do jego mózgu, że wypala w nim wszystkie neurony, znieczula, zobojętnia. W gwał- townym odruchu samoobrony wykrzyknął w rozgwieżdżone niebo:
– Nie! Nie zgadzam się! Oddaj mi ją! Sły- szysz? Oddaj!
Jakby raniony, osunął się na kolana, nabrał w ręce śniegu, by przetrzeć lodowym bez- namiętnym chłodem swe oślepłe na mo- ment, spalone blaskiem gwiazdy oczy.
– Dlaczego w taki dzień właśnie mi ją za- brałeś? – zaszlochał. – Dlaczego?
To pytanie długo jeszcze w nim trwało. Przez wiele tygodni widział Danusię we snach, z okruszkiem opłatka w ustach. Na
październik-listopad 2015 LiryDram 115


































































































   115   116   117   118   119