Page 56 - LiryDram_14-2017OK
P. 56

ewidentnym punktem odniesienia; poezja operująca konkretem jest mi więc bliska. Poezja, bo poetyckości oczekuję tak samo od prozy, od teatru, od malarstwa, od ra- pu. Metafory. Głębokości widzenia, otwie- rających skojarzeń, operowania językiem, znaczeniami jako tworzywem kreacji, a nie opisu. Przeżycie otwiera się w kontraście przyziemności, której doświadczamy i któ- rą znamy, i meta zyki, którą przeczuwamy i za którą tęsknimy. Sam staram się to na- pięcie wyzyskiwać.
Dlatego cholernie wysoko cenię Jurija An- druchowycza, błyskotliwego obserwatora, w każdym gatunku piszącego z pazurem, brutalnie rozprawiającego się ze współcze- snością, ale nieustannie zanurzonego w ja- kimś Schulzowskim sosie modernistyczne- go, galicyjskiego mitu, w duchowości na- szego kręgu kulturowego. Ostatnio odkry- łem dla siebie Eustachego Rylskiego, fe- nomenalnie sprawne pióro, który bierze co najlepsze z Gombrowicza, odziera to z za- dufania i podśmiechujek, tapla w oniryzmie i wyciąga na wierzch tym realniejszą go- rycz i brudy. Z innej beczki bardzo szanuję Szczepana Kopyta, który pisze poezje, jak- by darł mordę w pierwszych punkowych kapelach świata; brud, surowość, niezgo- da na gównianą rzeczywistość są u niego przejmujące tym bardziej, że stoi za nimi jakaś prawdziwa troska. I paradoksalnie nie umiem nie lubić tego pozera Marcina Świe- tlickiego, chyba właśnie za to, że mimo cią- głego jechania swoim Mistrzem i budowa- nia cepeliowskiej wizji artysty – uchowaj Boże! – krakowskiego, potra  czasem tak dać w pysk precyzyjnie umieszczoną w tej wystylizowanej magmie prawdą, że cię se- rio boli. Każdy z nich na swój sposób wa-
li po ryju – i widocznie tego w literaturze szukam.
Swoją drogą zobacz – nie dość, że więcej tu poetów niż prozaików, to jeszcze po- za Rylskim wszyscy wykonują swoje teksty na żywo w różnych kapelach: Andrucho- wycz z Karbido, Kopyt w duecie z Kowal- skim, Świetlicki – wiadomo, same złote pły- ty. Właśnie sobie zdałem sprawę, że gdy- bym miał wymieniać dalej, to w znacznej większości byliby to autorzy, którzy przy- szli do mnie przez piosenkę, przez teatr... Także przez kabaret, bo piekielnie brak dziś takich mięsistych tekściarzy jak Grechuta, Kofta, Osiecka – zanim spuszczono ich w cukierkowe wykony spod znaku „krainy łagodności”. Literatura, która się wydarza w czasie rzeczywistym, w kontakcie z wy- konawcą, ma – przecież nie zwłaszcza dziś, przecież od zawsze – znacznie większą si- łę rażenia. Czytam wiersze Maryli Ścibor- -Marchockiej, która z genialną wnikliwo- ścią portretuje ludzi, i widzę w nich zalążki spektakli, myślę, jak mocno by zabrzmia- ły w krtani. Słowo to nie jest jego zapis, to jest dźwięk, który niesie znaczenia. Tak jak nuty na pięciolinii to nie muzyka. Najpierw uczyłem się mówić, a nie pisać. Najpierw śpiewałem Iliadę, zanim ktoś ją zanoto- wał. To wraca, szczęśliwie znów rośnie dziś w siłę nurt sztuki opowiadania. I pewnie że tak – pociąga mnie obrazek samego siebie piszącego w twórczym amoku całą samot- ną noc przy popielniczce pełnej kiepów, bo taki mi wzorzec wrzuciła do głowy kultu- ra popularna, ale spełniam się dopiero, kie- dy wychodzę z tym słowem do ludzi, kiedy ono wybrzmiewa. Więc może jednak każdy literat jest muzykiem, może tylko niektórzy o tym zapomnieli?
54 LiryDram styczeń-marzec 2017


































































































   54   55   56   57   58