Page 44 - LiryDram_17-2017
P. 44

w Zamościu – wróciłem właśnie do tego pod- łego miasteczka i w stosie listów i pism zna- lazłem nagle i Pani liścik, który odczytałem ze wzruszeniem, a jednocześnie z bolesnym przerażeniem, bo już odpowiedź wszelka jest spóźniona. [...] W ten lub inny sposób muszę to Pani wynagrodzić. Sposób jest właściwie jeden: miłość. Boję się, że nie przyjmie Pani takiego wynagrodzenia. Co Pani robi, co Pa- ni pisze i w kim się Pani obecnie kocha? [...] Strasznie mocno i długo całuję rączki i nóżki, i znowu, i jeszcze raz całuję”25.
Mówiąc o „podłym miasteczku”, poeta po- tra  i tak powiedzieć: „Obcuję z papiera- mi w kancelarii rejentalnej, która odrywa mnie nieustannie od pracy literackiej, tak iż tylko czasem udaje mi się ukraść tro- chę czasu dla siebie. Pobyt w środowisku prowincjonalnym jest po prostu męką dla mnie. Umiera się powoli, ale pewnie za to. Zamość – to piękne miasto –niestety, pięk- no zależy nie tylko od architektury, lecz i od ludzi. Ratunkiem jest cudowny ogród zoo- logiczny, gdzie co dzień przesiaduję”26.
Nic dodać, nic ująć. Leśmian był człowiekiem wielkich metropolii – Kijowa, Paryża, Warsza- wy; uroda renesansowego Zamościa nie mo- gła mu zastąpić intelektualnego, kulturalne- go czy wreszcie kawiarnianego życia wiel- kich miast. Prowincja – nie Zamość! – dusiła go psychicznie. Czułby się tak samo w San- domierzu, Iłży, Łomży czy jakimkolwiek in- nym miasteczku podobnej wielkości (Zamość przed wojną liczył ok. 20 tys. mieszkańców). Tych kilka osób, z którymi był blisko w Zamo- ściu, nie mogło wystarczyć. Świetnie to ro- zumiem. Mieszkałem w Zamościu ponad sie- dem lat i przy najbliższej okazji uciekłem. Niepokój psychiczny, jakaś niewytłumaczal- na, nieidenty kowalna siła wypychała czło-
wieka z czterech ścian i kazała iść. Leśmian uciekał do ogrodu zoologicznego, za mo- ich czasów zostawał park. Wypisywałem się w domokulturowej książce wyjść służbowych do Zarządu Wojewódzkiego ZSMP (tam za- łatwiało się wszelkie sprawy klubu młodych twórców, który prowadziłem) i uciekałem do parku. Robiłem jeszcze jedno – jak ma- wia Marek Terlecki, artysta malarz, dla które- go Zamość jest miejscem, jak sam przyznaje, idealnym – „kryterium opłotkowe”. Ale Za- mość ma to do siebie, że gdziekolwiek by się poszło, zawsze w końcu tra a się na rynek. I któregoś wieczoru, po zaliczeniu kolejne- go kryterium opłotkowego, siadając na ław- ce w rynku, poczułem, jak niewytłumaczal- na siła dosłownie wtłacza mnie w tę ławkę, w bruk. Odczucie sprasowania, zgniecenia było namacalne, niemal  zyczne. A przecież lubię Zamość, zostawiłem tam przyjaciół, by- wam tam. Jak mógł czuć się Leśmian, czło- wiek o wiele bardziej subtelny, mający neu- rasteniczne lęki, przeczucia nieokreślonego nadciągającego fatum, które na niego czyha? Zupełnie nie do zrozumienia przez przecięt- nego, statystycznego człowieka?
Inaczej też dziś widzę Zo ę Chylińską, żo- nę wielkiego poety. Urodziwa, wysportowa- na, budząca podziw mężczyzn, utalentowa- na, po wystawach w Paryżu i warszawskiej Zachęcie, niewykluczone, że z dużą przy- szłością jako malarka – w zachowanych kilku (!) reprodukcjach widać własny styl. Zrezygnowała z kariery, poświęciła się ro- dzinie. A właściwie jemu. Kiedy wyszedł na jaw romans z Dorą Lebenthal – myślę – była to postawa heroiczna. Czy dowiedzia- ła się o romansie latem 1925 roku w Alas- sio, jak twierdzi Lusia (Ludwika Mazuro- wa)27, trudno powiedzieć. We wspomnie-
42 LiryDram październik–grudzień 2017


































































































   42   43   44   45   46