Page 130 - Besson&Demona
P. 130
BESSON I DEMONA
stronie szosy. Nie był to jednak dobry trop (urządzono tam dom dziecka). Kiedy tak się rozglądałem niezdecydowany, pojawiła się młoda kobieta. Ucieszony, zapytałem o stad- ninę. Długo słuchałem jej objaśnień w dziwnym języku, z którego nie zrozumiałem ani słowa. Jak to bywa w takich sytuacjach, niezawodny okazał się język migowy. Kobieta wskazała ręką kierunek, ja pięknie podziękowałem i po przejściu kilkudziesięciu metrów moim oczom ukazał się mur, a za nim budynki stadniny, zza których wyłaniały się wieże moszeńskiego zamku. Wzdłuż muru doszedłem do głównego wejścia. Po prawej stro- nie zobaczyłem stumetrowy budynek stajenny, po lewej – aleję wjazdową wysadzaną kasztanami. Za nią budynek mieszkalny i stajnie. Za prawą stajnią dom ogrodnika, za nim budynek biurowy z mieszkaniem dyrektora i pokojami gościnnymi na pierwszym piętrze. Aleja wjazdowa kończyła się gazonem, za nim wyrastał ów potężny, w trochę dziwacznym stylu, zamek. Wszystko to razem robiło duże wrażenie.
WSZYSTKO PIĘKNIE, TYLKO TE MUCHY...
Dyrektor stadniny w Mosznej, pan Zygmunt Skolimowski, był znanym hodow- cą koni pełnej i półkrwi w Surhowie koło Krasnegostawu, a po wojnie pełnił funkcję zastępcy dyrektora do spraw hodowli koni w Racocie. Tak się jakoś złożyło, że dotąd nie miałem okazji go poznać, choć wiele o nim słyszałem. Przywitaliśmy się, dyrek- tor powiedział, że wie o planach personalnych dyrekcji w Warszawie i że spodziewał się mojej wizyty. Opowiedział mi historię stadnin w Dłoni i w Mosznej, mówił o pro- jektach połączenia Mosznej z Łęką Prudnicką, potem oprowadził po stajniach. A tam niespodzianka – najpierw natknęliśmy się na znanego mi już (ze spotkania w Kozie- nicach) młodego człowieka – Macieja Świdzińskiego, który od kilku miesięcy praco- wał w Mosznej w charakterze asystenta, a potem podkoniuszego Kitę. Ucieszyłem się i przywitałem z nim serdecznie, był to jedyny człowiek w Mosznej, którego znałem od ponad dwóch lat. Pana Jaworskiego w Mosznej nie zastałem. Po obiedzie u państwa Skolimowskich z Maciejem Świdzińskim miałem zobaczyć pozostałe oddziały stadni- ny. „Chce pan jechać bryczką czy konno” – zapytał dyrektor. „Oczywiście, że konno” – odparłem.
Maciej pojechał na Dębinie, ja na Habanerze. Był lekki mróz i trochę świeżego śniegu, tak że jechało się dobrze i świat wyglądał pięknie. Wyjeżdżaliśmy imponującą głów- ną aleją z trzema rzędami dębów amerykańskich. Po obu stronach padoki. Zapytałem o resztę pastwisk, na to Maciej odpowiedział, że za ujeżdżalnią jest trzecie, a za par- kiem jeszcze trzy, które zobaczymy, wracając. Dojechaliśmy do Urszulanowa (zwane- go Urszulanowicami). W budynku przerobionym z cielętnika na stajnię znajdowała się paszarka, a po dwu stronach po trzy biegalnie. Z jednej stały dwuletnie klaczki śląskie, z drugiej ogierki. Przed stajnią znajdowały się cztery padoki. Ten obiekt ze wszystkich stron otulony był lasem. Prócz stajni stał tam dom dwurodzinny, jedno-
– 128 –