Page 45 - Besson&Demona
P. 45
Baby i Bej wróciły do Krzyżanowic, a Baśka i Bucefal zostały w Słupi do końca wakacji jako konie wierzchowe dla Bui i Dokana.
WIELKA NUDA, CHOMĄTO I „ZDROWOTNY” ZDRÓJ
Beztroska naszych dziecięcych wakacji kilkakrotnie została zaburzona. W każ- dym razie tak wówczas uważałem. A było tak. Siostra mojego ojca prowadziła pen- sjonat w Rymanowie-Zdroju. Od właściciela uzdrowiska Jana Potockiego dzierżawiła willę „Teresa”. Rodzice postanowili skorzystać z tej sposobności i w czerwcu 1928 ro- ku (w następnym roku także) udaliśmy się wszyscy do Rymanowa, aby poprawić naszą kondycję zdrowotną. Wyjazd następował z Krzyżanowic, z których dojeżdżaliśmy koń- mi do stacji kolejowej Tarnów (bagatela! – około siedemdziesięciu pięciu kilometrów), następnie przesiadaliśmy się do pociągu jadącego z Tarnowa przez Stróże – Rymanów Miasto do Zagórza. Ze stacji do Zdroju trzeba już było dojechać taksówką. Był to chy- ba jedyny samochód w Rymanowie – citroën kabriolet (tzw. cytryna) z dosyć głośnym silnikiem i klaksonem, którego dźwięk jeszcze dziś rozbrzmiewa mi w uszach. Ten po- byt w Rymanowie to była dla mnie wielka nuda. Musieliśmy chodzić do lekarza, któ- ry poza rutynowymi badaniami zlecał różne zabiegi, np. naświetlanie i gimnastykę. Aby wyprostować mój kręgosłup, zakładano mi na głowę rodzaj chomąta i podciąga- no tak, że ledwo palcami dotykałem ziemi. To była straszna tortura. Tego „zabiegu” szczerze nienawidziłem. Do domu, w którym urzędował lekarz, szło się ścieżką przez piękny, pachnący świerkowy las. Kiedy po blisko 40 latach znów znalazłem się w tym uzdrowisku, intensywny zapach, którym przesiąknięte było rymanowskie powietrze, natychmiast przywołał obrazy tamtych odległych czerwców – tę ścieżkę do domu le- karza i to okropne prostowanie kręgosłupa...
Po południu chodziliśmy do pijalni i tam należało wypić jedną z miejscowych wód mineralnych przepisaną przez lekarza. Trudno mi było ukryć, że spacery po kurorcie i siedzenie na ławce, słuchając orkiestry zdrojowej, śmiertelnie mnie nudzą. Około godziny dziewiątej wieczorem orkiestra kończyła koncert pieśnią „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, a my musieliśmy już być w łóżkach. Z towarzystwem do zabawy też było marnie. W pensjonacie mieszkali wprawdzie trzej chłopcy, ale o wiele starsi ode mnie, tak że ani oni, ani ich zabawy dla mnie nie były odpowiednie. Wśród tego ciągu monotonnych „zdrowotnych” dni zdarzyła się atrakcja. Pewnego dnia rodzice wybierali się „cytryną” do niedalekiej Klimkówki, majątku państwa Ostaszewskich, gdzie ojciec miał obejrzeć konia wierzchowego i ewentualnie go kupić. Byłem bardzo szczęśliwy, ponieważ mogłem uczestniczyć w tej biznesowej wyprawie. Jechałem bardzo przejęty. Sądziłem, że zobaczę jakiegoś wspaniałego rumaka, tymczasem wy- prowadzono ze stajni gniadego, średniej miary wałacha, ślepego na prawe oko, które
– 43 –
...O RODZINIE