Page 72 - Besson&Demona
P. 72

BESSON I DEMONA
a nasz teren był obsługiwany przez Państwowe Stado Ogierów w Bogusławicach. Kontrole nad punktem i dzierżawami były przeprowadzane przez kierownictwo stada. To było dla mnie święto, kiedy na taką kontrolę przyjeżdżał dyrektor Nosarzewski lub jego zastępca Jerzy Iwanowski. Masztalerz co najmniej na dwa dni wcześniej pucował nie tylko ogiery, lecz także cały sprzęt i stajnię. Wszystko musiało błyszczeć jak no- we. Z masztalerzem miałem dobre stosunki: on prosił, żebym go o wizycie i kontroli uprzedzał, jeśli usłyszę, że będzie, a ja oczywiście to robiłem. Ale nie dlatego, że oba- wiałem się, że zostaną wykryte jakieś nieprawidłowości. Wiedziałem, że on chce mieć czas, aby przygotować punkt perfekcyjnie. Nigdy się z tym nie zdradziłem, a maszta- lerz też mnie nie wsypał. To była nasza tajemnica – w dobrej sprawie. Z czasem asy- stowałem przy porodach, a nieco później przy stanówce.
„Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” – głosi mądrość ludowa. Ja „nasiąkałem” wiedzą na temat koni naturalnie, często w trakcie zabawy, nie zawsze mając świadomość, że właśnie się uczę. Tym bardziej sprawiało mi to przyjemność. To, czego nauczyłem się w dzieciństwie, bardzo mi się przydało później, w moim życiu zawodowym.
TO BYŁ DLA MNIE RAJ
Od dziecka asystowałem ojcu podczas kontroli lasów i terenów naszego ob- wodu. Jeżdżąc konno lub zaprzęgiem – bryczką lub linijką, poznawałem poszczegól- ne gatunki zwierzyny, ich życie i zwyczaje. Także ich wrogów – jastrzębie, sroki, lisy, wałęsające się psy i koty. Tym szkodnikom wydana była zdecydowana wojna. Gajowi mieli obowiązek ich tępienia. Otrzymywali wynagrodzenie po okazaniu obciętych nó- żek strzelonych jastrzębi czy wron. Zimą zwierzyna była dokarmiana. Z jednej strony wpływało to na zmniejszenie szkód w uprawach, a z drugiej zapobiegało uchodze- niom zwierząt.
Kiedy uczyłem się na miejscu, w Słupi, ten czas był dla mnie rajem. Zimy wówczas były bardziej stabilne i śnieg leżał trzy, cztery miesiące. Po lekcjach mogłem wziąć parę koni fornalskich, przeważnie były to tzw. triksy, klacz i wałach, bardzo spokojne i łagodne. Z moim kolegą Cześkiem zaprzęgaliśmy je do sanek, ładowaliśmy worki z pośladem oraz trzy-, czterokilogramowe wiązki wymłóconej koniczyny i rozwozili- śmy do paśników w lesie i do budek dla kuropatw na polach. Dla zajęcy zakładaliśmy wiązki z koniczyną na specjalnie wbite paliki.
Zwierzęta tak nas znały, że po nasypaniu paszy, ledwo odeszliśmy pięć, sześć kroków, a już setki bażantów zbiegały się do paśnika. Kuropatwy też były oswojone i kiedy podjeżdżaliśmy do budki, niewiele się oddalały, aby zaraz wrócić. Podzieliliśmy teren na dwie części i każdy objeżdżaliśmy co drugi dzień. Zwykle zaczynaliśmy nasz objazd około czternastej, często wracaliśmy o zmroku. Te praktyki trwały do czasu mego wy- jazdu do gimnazjum do Kielc.
– 70 –


































































































   70   71   72   73   74