Page 76 - Besson&Demona
P. 76

BESSON I DEMONA
Na wszelki wypadek, gdyby trzeba było się ewakuować, rozpoczęły się przygotowania. Chowanie różnych cennych rzeczy, broni myśliwskiej, pakowanie kufrów podróżnych... Drugiego września słychać już było dalekie odgłosy salw artyleryjskich, coraz częstszy warkot samolotów, niestety niemieckich, przelatujących gdzieś dalej, a potem wracają- cych. Trzeci września wypadł w niedzielę. Byliśmy wszyscy w kościele, bardzo wyraź- nie słychać już było odgłosy walki. To Armia Kraków walczyła pod Szczekocinami. Po naradzie rodzice i wujostwo Rudzińscy zadecydowali, że po obiedzie pięcioma brycz- kami i wozami wyruszymy do Krzyżanowic. Ja dostałem polecenie, aby wraz z chłop- cem stajennym wziąć pięć młodych klaczy i moją Hipotezę i też dostać się do Krzyża- nowic. Gdy tylko klacze zjadły południowy obrok, siedliśmy na konie i wyruszyliśmy. Obaj prowadziliśmy po dwie. Ledwo zdołaliśmy wyjechać za wieś, usłyszeliśmy warkot nadlatującego samolotu. Nie wiedzieliśmy, czy to polski samolot, czy niemiecki, więc na wszelki wypadek ruszyliśmy ostrym kłusem, aby się ukryć pod gałęziami sporego drzewa. Niestety, to był Niemiec. Widocznie już nas wcześniej zauważył i może wziął za koniowodnych małego oddziału kawaleryjskiego. Nadleciał nad to drzewo i puścił salwę z karabinu maszynowego. Na szczęście nie był to strzelec wyborowy i pociski poszły po gałęziach korony drzewa. Zatoczył koło i ponowił atak. Tym razem pociski przeszły tuż nad naszymi głowami. Kompletnie bezradni, z niepokojem czekaliśmy, czy po raz trzeci nas zaatakuje, ale nie... Wyraźnie zniechęcony niecelnymi strzałami poleciał nad są- siednie pole seradeli, która była już w kuczkach. Może myślał, że to piechota, bo strzelał jak szalony. Chwała Bogu, że te jego ataki nikomu krzywdy nie zrobiły, poza tym że wy- młócił sporo seradeli. Takie było moje pierwsze spotkanie z Niemcem.
ZACZĘŁA SIĘ WRZEŚNIOWA TUŁACZKA
Ruszyliśmy kłusem przez Nową Wieś, potem boczną drogą i dalej przez Sę- dziszów. Nagle między Sędziszowem a Pawłowicami, około dziesięciu kilometrów od domu, wyskoczył pies i oszczekał zewnętrzną klacz, którą prowadziłem. Cofnęła się i zadem chciała kopnąć psa, ale tra ła mnie w nogę między kolanem a kostką. Ból był okropny, noga mi zdrętwiała, a potem zaczęła puchnąć. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że łydka „wypływa” mi z cholewy. Na zdejmowanie buta i opatrywanie nogi nie było ani miejsca, ani czasu. O włożeniu nogi do strzemienia i anglezowaniu też nie było mowy, więc gros drogi, a pozostało mi prawie pięćdziesiąt kilometrów, jecha- łem kłusem ćwiczebnym. Sprawiało mi to okropny ból. Po przejechaniu w ten sposób trzydziestu kilku kilometrów zobaczyliśmy za nami obłok kurzu. Okazało się, że to nasza kawalkada nas dogania. Ostatnie piętnaście kilometrów przejechałem, siedząc na wozie i prowadząc za wodze moją trójkę klaczy.
Późnym wieczorem dojechaliśmy do Krzyżanowic. W Pińczowie panował już duży ruch, uciekinierzy przemieszczali się pieszo i wozami, jakieś oddziały wojska tłoczyły
– 74 –


































































































   74   75   76   77   78