Page 89 - 45_LiryDram_2024
P. 89

w architekturę wytyczoną przez projektanta tego miejsca, konstruktora Wieży i komisarza Wystawy. Niektóre zdjęcia wystawiane były parami, jedno nad drugim, połączone ze sobą na zawsze. W jednej z wnęk tworzyły multi- kompozycyjną kostkę fotograficzną, której bra- kowało tylko podstawy. W kostce powtarzały się motywy wcześniejsze – rozmazana twarz na tle baru, kobieta z dzieckiem, ulica z na- pisami na drewnianych skrzynkach. Ogląda- jąc ową kostkę ze wszystkich stron miało się wrażenie, że spaceruje się wraz z fotografem po pełnym nierówności chodniku, z którego z różnej perspektywy oglądać można rzeczy- wistość iluminowaną przez nie wiadomo skąd wyzierające niebo. Nienarzucająca się obecność fotografa sugerowała, że pochwycenie owych motywów było możliwe za pomocą jakiejś ta- jemnej sztuczki, że obiekty wydobyto z ciem- ności i ujarzmiono za pomocą obiektywu. Na tym parterowym poziomie Wieży wszystko było jeszcze w porządku. Porozumiewaliśmy się oczyma i gdy zgodziliśmy się, że już dosta- tecznie długo obmacywaliśmy czułkami oczu fotogram, przechodziliśmy do drugiej wnęki. Nadszedł wreszcie moment udania się na wyż- szy poziom Wieży. Przywołaliśmy skrzypiącą windę i obijając się o piszczele metalowej kon- strukcji wjechaliśmy na pierwsze piętro, gdzie fotografie rzuciły się ku nam niczym morskie fale. Mówiły do nas hałaśliwe, kolorowe, wy- chlapując swoją zawartość z wnęk i zagarnia- jąc nas ku sobie. Stanęłam przed jedną z nich i w ostatniej chwili udało mi się uskoczyć przed nadjeżdżającym w moim kierunku tramwajem. Chwiał się w rozmazanych barwach nocnej Lizbony. Niedaleko, poniżej poziomu ulicy po której jechał tramwaj, niedyskretne oko obiek- tywu penetrowało wnętrze pustej restauracji hotelu “Astoria”. Wnętrze było ciepłe, pełne
stolików i nakryć, przygotowane na przyjęcie złaknionej smacznego kęsa klienteli. Jednak w momencie, gdy obiektyw przebił przeźro- czystą szybę i dotknął stojących tam stołów, smukłości kandelabrów i migotliwego wdzięku kryształowych kieliszków, nie było tam nikogo. I sala restauracyjna stałaby w swej dziewiczości do chwili, gdy kelnerzy przywitają pierwsze- go gościa, gdyby nie pomysł szefa restauracji, żeby uchylić żaluzje. W ten sposób zakłócona została jej intymność zanim pierwsi klienci ściągnęli na kolację i w rezultacie to my, ama- torzy sztuki fotograficznej, byliśmy tymi, któ- rzy nie dość, że uniknęli płacenia za posiłek, to jeszcze otrzymali możliwość podglądnięcia tamtego wnętrza. Możliwość niezwykłą, która uderzyła nam do głowy niczym mocny alko- hol. Toteż nieco śmielej i agresywniej ruszy- liśmy na wyższe piętro Wieży, szturmując ba- stion abstrakcji. Tak bowiem się czuliśmy, gdy winda wypluła nas na piętrze trzecim. Biało- -czarne linie drutów tworzyły kratownicę nad naszymi głowami. Słupy, ściany i płaszczyzny usiłowały zasugerować nam jakiś wyższy po- rządek, ale wrażenie to było powierzchowne, gdyż plątanina obiektów, które w sposób by- najmniej nieobiektywny próbował pospawać ze sobą obiektyw fotografa, irytowała. Szuka- liśmy miejsc, gdzie kończą się te kłębowiska miejskich peryferii, jednak nie dane nam by- ło tam trafić. Błądząc i potykając się o mokre płyty chodnikowe ześlizgiwaliśmy się na plaże, których pustka paraliżowała nas, odpychała, i kiedy przypadkiem trafiliśmy na dwie cygań- skie kobiety, odetchnęliśmy z ulgą, chwytając się ich spódnic niczym dzieci, które wreszcie odnalazły matkę.
Puściwszy spódnicę Cyganki poszłam schoda- mi ku górze. Szczyt Wieży miał kształt kopuły, kryjącej zbiornik opleciony fryzem z żelaznych
październik–grudzień 2024 LiryDram 87































































































   87   88   89   90   91