Page 41 - 27_LiryDram_2020
P. 41

dzy konwencją a jej „dziadowską” reproduk- cją rozciąga się ogromna przestrzeń, w której może pobłądzić, a potem się odnaleźć wiele czytelniczek, wielu czytelników. Nie wiem, co opowiedzą o tej przygodzie pierwsze czytel- niczki, bo to chyba głównie do nich skiero- wano te niby żartobliwe, a w gruncie rzeczy bardzo poważne, teksty, muszę zaufać swoim wrażeniom i spisać je na gorąco. Jeśli będą zbyt pochopne czy chaotyczne, przepraszam. Czuję się trochę jak słoń w składzie mister- nie zdobionej porcelany, pośród wzruszeń i rekwizytów tak teatralnie kobiecych, że być może w ogóle nie jestem w stanie odnieść się do nich w poprawny sposób. Znowu mamy do czynienia z czymś dla Podgórnik bardzo cha- rakterystycznym, a co roboczo nazwałem „demontażem kobiecości”. Tutaj ten proces odbywa się wraz z demontażem balladowości, więc wydaje się dodatkowo „ukierunkowany”, przeznaczony dla specy cznie przeczulonego odbiorcy. Kogoś, kto swoją nerwowość i nad- wrażliwość w zaskakujący sposób uzgadnia z jednoczesnymi atakami melancholii i pie- kielnej, szyderczej ironii. Oto jest mieszanka  rmowa, kwintesencja pewnego stylu, który w tej książce, jak sądzę, wznosi się na wyżyny. Ale wróćmy do sprawozdania z lektury nie- doskonałej, męskiej i obcej. Odnoszę wra- żenie, że na początku był zwykły płacz z po- wodu rozstania, który następnie zamienił się w „opłakiwanie”, a ono nie wiadomo kiedy przeistoczyło się w mściwe „urąganie”. Ta- ki jest hipotetyczny scenariusz pierwotnych wydarzeń, tak je wyobrażono i następnie za- częto przedstawiać, świadomie ryzykując coś niekiedy wykraczające poza przyjęty plan. Bo jednak emocje były zbyt silne; nawet te wy- obrażane, reżyserowane, „wystawiane na po- kaz”. I tu się zaczyna fascynujący wątek tej
opowieści – prawdziwy ból stopniowo pokry- wany kolejnymi warstwami wosku albo raczej para ny, robienie sztuki z „kobiecej słabości”, podśpiewywanie sobie na przekór dziejącym się „tragicznym” wypadkom.
Wypadek? Słowo nie od rzeczy. Albowiem jest już po „wypadku”. I bohaterka relacjonuje nam to wszystko z dziwnej przestrzeni „obok” czy też „poza”. Jakby zza grobu, z wnętrza snu po hydroksyzynie, spoza „przestawione- go” (więc nieprzedstawionego) świata. Bo każ- de tak wstrząsające przeżycie kończy się tym- czasowym zejściem, „małą śmiercią”. Stąd ten panoszący się tutaj czas przeszły, paradoksal- na epickość wyznawanego bólu, sugerowane- go żalu, modulowanej rozpaczy, wreszcie chę- ci zemsty. I ku uciesze wymagającego czytel- nika komplikuje się to jeszcze bardziej – de- montaż kobiecości wpleciony w demontaż bal- ladowości (bądź odwrotnie) ociera się jedno- cześnie o coś, co można by nazwać destrukcją konfesyjności i rzekomego autobiogra zmu. Naprawdę,morderczeteballady.Nietylko w stosunku do cierpliwie przez lata kreowane- go wizerunku, stylu, poetyki (tu: morderstwo na własnym języku, a przynajmniej na nie- których jego aspektach), ale także w sposo- bie zaklinania rzeczywistości, owego „strasz- liwego czynu”, którego dopuściła się bohater- ka, a teraz zań przeprasza, modli się – usiłu- je się modlić, wzywając tego, „który jest, jeśli jest”. Przewrotna to modlitwa, niepewna ist- nienia swego adresata. A gdyby „on” jednak był, mógłby sprawić, żeby wspomniany kocha- nek już nigdy nie zadzwonił. I mógłby pozacie- rać wszystkie po nim ślady.
Te ballady w swoim pierwotnym geście spra- wiają wrażenie terapeutycznego (gdyby nie ten kampowy posmak) zacierania śladów po głębokim przeżyciu, niesłychanie silnym
kwiecień-czerwiec 2020 LiryDram 39


































































































   39   40   41   42   43