Page 33 - 05_LiryDram
P. 33
znał. Poza tym dni twoje były i tak policzo- ne. Gruźlica nie każe długo czekać. Ja nie znoszę cierpienia. Cierpieć można wtedy, gdy już inne metody zawiodły. Wiesz, że je- stem sławny i moje prace przejdą do histo- rii sztuki. Więc czego chcesz ode mnie, ty... temacie? Dziś jesteś już tylko interpretacją jednej z moich i cudzych wizji. Nie żyjesz, więc nie masz racji. Zniszczyłeś moje naj- lepsze płótno. Kto wie, ilu ludzi patrząc na nie doznałoby wstrząsu. Doświadczyłoby katharsis. Artysty nie rozlicza się z jego życia, lecz z talentu. Na złość tobie nama- luję cię jeszcze raz. Lepiej. Na przekór two- jej woli. Choćbyś się w grobie przewracał. I wbrew tobie nasze nazwiska będą obok siebie: jak wzniosła modlitwa i jeszcze wznioślejsze, bo genialne, przekleństwo. Widzisz, w kolekcji odznaczeń mam dwa medale szczególne. Pierwszy za znaczny wkład w oczyszczenie rasy nordyckiej z ob- cych elementów w okresie drugiej wojny światowej. Za moją sprawą dwa mendle „obcych elementów” poszły do gazu, prze- ważnie dzieci. Drugi? Jestem kawalerem orderu przyznanego mi przez dzieci twoje- go kraju. Jednako bliskie są mi obydwa od- znaczenia, bo są moje, przyznane za działa- nie. Na złość tobie byłem i jestem dobrym obywatelem – czystym wobec prawa.
– Czemu kręcisz głową? Gdybyśmy zwy- ciężyli, prawo i moralność byłyby po naszej stronie. A tamten twój gest nic by dziś nie znaczył i nikt by zresztą o nim i o tobie nie wiedział.
Święty milczy. Wzrok nieobecny, ręce opuszczone, w kącikach ust smutek.
– Jest sprawiedliwość obiektywna – odzy- wa się wreszcie. – Nie w niebie i nie w czło- wieku, lecz w przyrodzie. Drzewo, które
zabrało niebo i przestrzeń innym, staje się potężne i niepokorne, dlatego łatwiej łamie je burza. Krwiożerczy wilk do tego stopnia zapamiętuje się, aż wreszcie trafia na sil- niejszego przeciwnika.
Malarz roześmiał się.
– Ale ja nie zostawiam śladów, więc nikt nie pójdzie moim tropem. A ślady w psychice wrogów, to moja satysfakcja. Idź już. Wy, umarli, macie dużo czasu, a przede mną jeszcze tylko parę lat. Muszę zrobić to, czego pragnę. Mój cel, to być przeciwko komuś lub czemuś. Widzisz więc, że wszystkie jednost- ki ambitne muszą być winne.
Postać świętego zachybotała w słabym świetle lampki.
– Jest przecież w twoim sercu miejsce na miłość – rzekł. – Pomyśl o niej przez chwi- lę. Zajrzyj w swoje serce, tak głęboko, jak nigdy dotąd.
Malarz przymknął oczy. Przez jego ambit- no-smutne morze przepłynął statek o ka- balistycznym imieniu AZDRA i na bryzę, wiejącą mu dotąd zawsze w twarz, padł miękki blask księżyca. Statek płynął z Ode- ssy do Konstantynopola. Trzydziestoletni, dobrze zbudowany mężczyzna snuł się niezgrabnie po pokładzie. Chciał znaleźć miejsce, gdzie czułby się dobrze, pragnął zainteresować kogoś swoją osobą... Ele- ganckie towarzystwo nie zwracało na niego najmniejszej uwagi, płynął więc z przeko- naniem, że przygoda, którą spodziewał się tu przeżyć, popłynęła z kimś innym w prze- ciwnym kierunku. Najbardziej swojsko było w barze. Usiadł na jednym z trzech jeszcze wolnych miejsc i zamówił tani risling. Mu- zyka z pokładu docierała tu jak złote żądło, które w słoje samotności chce wsączyć nowy jad.
październik–grudzień 2014 LiryDram 31