Page 34 - 05_LiryDram
P. 34

Zauważył, że w drzwiach baru stanęła para: niski czterdziestoletni mężczyzna i wysoka kobieta o długich, kasztanowatych wło- sach. W tych włosach tkwiła prawda o jej osobowości – bujnej, splątanej jak dreszcz, który przenika, gdy z najwyższego szczytu patrzy się w najgłębszą przepaść. Młody człowiek wiedział, że jeśli para zapragnie zostać w barze, musi usiąść obok niego. A jeśli usiądą, ta kobieta naznaczy jego ży- cie czymś niezwykłym.
Podeszli, zapytali, czy można. Odwrócić czy wyzwać los? Wyzwać! Może boleć, ale może być też pięknie. Prawdziwa kobieta musi sprawiać ból, inaczej żaden mężczy- zna nie pokocha jej na zawsze.
Skinął głową. Usiedli i zaczęli rozmawiać: czterdziestoletni po francusku, ona po ukraińsku. Kiedy kelner przyniósł wino, najdroższe jakie stało na półce, kobieta zaproponowała młodemu, zagubionemu w sobie mężczyźnie, napicie się dla to- warzystwa. Zaproponowała po francusku, z uśmiechem jak nieobjęty step wiosną, kiedy wróciły już ptaki. Ujął podsunięty kieliszek, a kiedy trącił z się kobietą, z za- wsze kontrolowanych ust wyrwały mu się osobliwe słowa: Ech, ty wietchaja bierioz- ka, sozdana dlja mnogich i mienia.
Jej oczy rozbłysły. W brązowych źrenicach zakołysało tęczą.
– Czy pan jest Rosjaninem? – zapytała.
– Nie.
– Bo mój pierwszy mąż...
Przerwał jej partner. Naturalnie po francu- sku. Włosy rzadkie, twarz, o której trudno powiedzieć cokolwiek. Zwykle zapomina się takie twarze już po pięciu minutach. Tamten dużą ręką nakrył dłoń kobiety, drugą objął ją za szyję. Jej francuski zater-
kotał teraz wesoło, lecz stanowczo. Wolała go sama pocałować i zaraz zwróciła się do młodego człowieka.
– Pana też pocałuję. Za tę „bieriozkę”. A w Konstantynopolu co pan zamierza ro- bić?
– Będę zwiedzał. Może harem sułtana. Mówi pan po niemiecku?
– Tak.
I przestała się nim interesować.
Wyszedł na pokład, pod rzęsisty deszcz gwiazd i usiadł na rufie. Nic mu się dotąd w życiu nie udawało. Z ambicją nie szedł w parze talent. Brakowało też kontaktów, ważniejszych niż zdolności. Do kajuty nie miał ochoty wracać – o świcie mieli przybić do Konstantynopola, by podziwiać Złoty Róg w blasku wschodzącego słońca. Zamyślił się. Potem spojrzał na swoje ręce. Była już na nich krew. Jeszcze w gimnazjum podobała mu się jedna z uczennic. Nic jej nie mówił, bo miała już chłopaka. Postanowił tylko, że dziewczyna zostanie jego lub niczyją. Któ- regoś razu napotkał ją. Stała nad brzegiem rzeki. Z chłopakiem. Objęci pokazywali sobie coś, co płynęło z prądem. Wziął wówczas kamień, podkradł się bezszelestnie i uderzył chłopaka w tył głowy, po czym spojrzał zza stojącego obok drzewa w nic nie rozumiejące oczy dziewczyny, gdy chłopak osuwał się do jej kolan i wreszcie padł na trawę. Myślała, że to jakiś żart, zaczęła nim potrząsać, lecz kiedy spostrzegła, że leci jej przez ręce, po- częła cucić go wodą, a gdy i to nie pomogło, ruszyła po pomoc i... natknęła się na niego, wpół wychylonego zza drzewa. Zawołała go. Po imieniu. Poczuł się szczęśliwy – wymówi- ła przecież po raz pierwszy jego imię. Dotąd nie dostrzegała go, traktowała jak powietrze. Wyszedł, zdaje się, że nawet z uśmiechem.
32 LiryDram październik–grudzień 2014


































































































   32   33   34   35   36