Page 102 - Besson&Demona
P. 102

BESSON I DEMONA
otrzymywali dużą dawkę spirytusu, młodszym uciskano głowę, a szeregowców kro- jono na żywo. Po amputacjach nieszczęśników wynoszono przed dom. Na tej „sali pooperacyjnej”, leżąc na śniegu (mróz dochodził wówczas do -20 st. C), przechodzili „rekonwalescencję”. Nie trwała jednak długo. Po paru dniach formowano z okaleczo- nych żołnierzy kolumnę i padał rozkaz wymarszu. Podpierając się drewnianymi kula- mi, musieli teraz pokonać dziesięć kilometrów do stacji kolejowej w Sędziszowie. Tam upychano ich do bydlęcych wagonów i wracali – chyba do Rosji.
DOPÓKI BYLIŚMY W DOMU, NICZEGO NAM NIE ZABRANO...
Przeszedł front, zlikwidowano szpital polowy, a w Słupi zawiązał się komitet folwarczny. Zawładnęli resztą tego, co zostało. Nie pozwolili nam ani wtrącać się do gospodarstwa, ani nawet tam chodzić. Dostaliśmy przydział na pewną ilość mleka dziennie, ale dla sześćdziesięciu osób mieszkających w domu to było kropla w mo- rzu potrzeb. Zapasy dobrze zaopatrzonej spiżarni kurczyły się bardzo szybko. Rodzi- ce i wujostwo byli naiwni – postanowili zostawić zboże w stogach i nie młócić. Nie chcieli, aby tra ło do Niemców. Zamiast zabezpieczyć się w mąkę i gotówkę ze sprze- danego ziarna, głodni patrzyliśmy, jak ludność grabi nasze zboże. Czy to możliwe, że z naszych dobrosąsiedzkich stosunków nie pozostało nic? Dosłownie nic?
Szybko rozpoczęto organizowanie administracji gmin, powiatów i województw. Powstał Urząd Bezpieczeństwa, który ostro wziął się do aresztowania aktywnych AK-owców, ziemian i nieprzychylnej nowym władzom inteligencji. Dopóki byliśmy w domu, nicze- go nam nie zabrano, dopiero po naszym wyjeździe dom został doszczętnie ogołocony z mebli, pościeli, właściwie ze wszystkiego.
Ogłoszono pobór do wojska, musiałem się zgłosić. Zostałem zapisany jako zdolny do służby wojskowej, ale chwilowo zwolniony z tego obowiązku ze względu na podjęcie studiów.
Ten dzień wciąż do mnie wraca rozpaczliwym wspomnieniem. W przyspieszonym tem- pie, w kompletnej ciszy, jak na starym  lmie przesuwają się przed oczami twarze, gesty, czyjeś smutne spojrzenie... Czasami przez tę ciszę przedzierają się przytłumione głosy: „Nie, nie, tego nie bierzemy, nie ma już miejsca. A zresztą to nieważne... Pospieszcie się...”. Dom, w którym się urodziłem, dom, w którym spędziłem 22 lata, mój rodzinny dom opuszczałem na zawsze 20 lutego 1945 roku.
W czasie okupacji ukrywał się u nas Czesław Krzemieniecki, porucznik, in- walida z 1939 roku (stracił wówczas nogę). Był spalony w Krakowie, przeto orga- nizacja umieściła go w Słupi. Zaraz po wkroczeniu wojsk sowieckich przedostał się do Krakowa, tam zorganizował konia z wózkiem i tym zaprzęgiem wrócił do nas,
– 100 –


































































































   100   101   102   103   104