Page 110 - Besson&Demona
P. 110

BESSON I DEMONA
Juliusz najpierw zaniemówił, a w końcu wykrztusił: „Chyba nie zabiłeś ani ojca, ani matki! Ładujemy rzeczy na samochód i jedziemy”. Miałem wówczas 25 lat i bardzo chciałem pracować z końmi. Te więcej niż skromne warunki nie przeraziły mnie, nie uznałem startu w samodzielne życie w takich okolicznościach za – bo ja wiem – przy- krość. Pożegnaliśmy się zatem z Julkiem. On pojechał dalej, ja zostałem. Cierpliwie czekałem na powrót z obiadu dyrektora Zoppiego i Tadeusza Rudzkiego. Tadeusza zna- łem dobrze, studiowaliśmy razem w Krakowie, z tym że on pierwszy rok zaliczył jeszcze przed wojną, a dyplom zrobił rok przede mną. Po studiach odbył praktykę w Posadowie, gdzie wówczas stacjonowała stadnina janowska z Andrzejem Krzyształowiczem. Potem był kilka miesięcy w Albigowej, a od 1 stycznia 1948 roku został przeniesiony do Kozie- nic na stanowisko zastępcy kierownika. Kierownikiem był pan Zoppi, którego wszyscy nazywali dyrektorem. Stadnina była na budżecie, a gospodarstwo rolne na rozrachunku gospodarczym, nad którym czuwał kierownik, pan Gumiński.
Kiedy tylko pojawił się dyrektor Zoppi, zameldowałem się u niego. „Najpierw niech pan idzie na obiad do miasta, najlepiej do restauracji pani Siczkowej, a potem do stadniny. Proszę zapoznać się ze stojącymi tam klaczami. Spotkamy się jutro rano na próbie” – tak mniej więcej przebiegała moja pierwsza rozmowa z dyrektorem. Jak radził, najpierw odszukałem restaurację pani Siczkowej (zjadłem tam niezły obiad), a potem pomaszerowałem do stadniny.
SPACEROWAŁEM PO STAJNI TAM I Z POWROTEM
Przedstawiłem się koniuszemu Kupriańczukowi i przekazałem polecenie dy- rektora. Rozpocząłem od stajni czołowej. Bez trudu rozpoznałem trzy ogiery, znałem je z opisu i fotogra i zamieszczanych w przedwojennym „Jeźdźcu i Hodowcy”. W bok- sach stały: Skarb (ukochany pana Zoppiego) i Rapace, obydwa własności senatora Ery- ka Kurnatowskiego, oraz Ali Pasha – przejęty na podstawie ustawy o reformie rolnej. I jeszcze Indian Love (Indus – Perfect Love po Teddy) i Sonnenorden (Oleander – Son- nenblümehen po Lycaon) przejęte w ramach rewindykacji z Niemiec.
Gorzej było z zapoznaniem się z klaczami, których w Kozienicach było wówczas pięć- dziesiąt kilka. Poza tymi w stadninie stały w pensjonacie klacze prywatne, głów- nie pana Kurnatowskiego. Długo chodziłem od boksu do boksu i starałem się skoja- rzyć nazwę oraz pochodzenie z maścią i budową poszczególnych klaczy. Pochodzenie łatwo było zgadnąć, znów dzięki lekturze „Jeźdźca i Hodowcy” (kilka lepszych klaczy również pamiętałem z fotogra i w tym magazynie), ale zapamiętać wszystkie było mi bardzo trudno. Do późnego wieczora spacerowałem po stajni tam i z powrotem. Jeszcze dzisiaj pamiętam, w którym boksie która klacz stała. W końcu pożegnałem się z moimi nowymi „znajomymi”.
– 108 –


































































































   108   109   110   111   112