Page 112 - Besson&Demona
P. 112

BESSON I DEMONA
do dwunastego pokolenia. Porównywało się kojarzenia do rodowodów wybitnych koni na arenie światowej oraz powtarzało udane połączenia. Było to bardzo pracochłonne, ale dzięki tej pracy mogłem poznać nie tylko hodowlę krajową, lecz także europejską, a nawet amerykańską.
Tadeusz Rudzki był raczej typem hodowcy koni półkrwi i zagłębianie się w rodowody nie bardzo go zajmowało. Znacznie większą wagę przykładał do żywienia, wychowu i prac administracyjnych.
Z czasem cieszyłem się coraz większą sympatią i życzliwością pana Zoppiego. Po kilku dniach pobytu w stadninie zebrałem się na odwagę i zapytałem dyrektora, czy mógł- bym jeździć konno. „A czy pan umie?” – spytał. Odpowiedziałem mu, że przed dzie- sięciu laty miałem okazję startować i się ścigać. Pozwolił mi dosiadać jałowej klaczy Memoire. Była nieduża, grzeczna i spokojna, idealna do spacerów rekreacyjnych. Po kilku dniach koniuszy zwrócił się do mnie, aby ruszać ogiery, a nie jeździć na klaczy. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że mam zezwolenie dyrektora tylko na jazdę na Memoire. Podejrzewam, że musieli rozmawiać z dyrektorem i oceniać moje umiejęt- ności jeździeckie.
Na pierwszą jazdę na ogierach wyruszyliśmy we trójkę: masztalerz Marzęda (od lat zajmujący się ogierami) na Indian Love, były dżokej Kordecki na Sonnenordenie i ja na Skarbie. To był potężny ogier o bardzo długiej, grubej i sztywnej szyi i mało czu- łym pysku. Pojechaliśmy stępem i kłusem do lasu za jezioro w kolejności: Indian Love, Skarb i Sonnenorden. Dalej wyjechaliśmy na trakt królewski. Dzisiaj ta szosa prowa- dzi do Warszawy, wówczas był to szeroki piaszczysty trakt. Wówczas Marzęda krzyk- nął: „galop” i ostro ruszył. Kłusując na dość długiej wodzy, nie byłem przygotowany na taki zwrot akcji. Skarb z miejsca poszedł ostrym galopem. Nim zdążyłem go po- zbierać, przejechaliśmy cwałem kilkaset metrów. Kiedy nareszcie zacząłem nad nim panować, wówczas „podjechał” mnie Kordecki i znów zaczęła się nowa wojna, do tego pękło mi puślisko, tak że oparcie miałem na jednym strzemieniu. W końcu przesze- dłem do kłusa, a i konie też miały dosyć takiego wariackiego galopu. Gdy moi towa- rzysze dojechali, ochrzaniłem ich w dosyć konkretny sposób: „Możecie mnie w d... pocałować – powiedziałem dosadnie. – Kto będzie odpowiadał, jak ogierowi coś się stanie?!”.
Kiedy ochłonąłem, okazało się, że to był egzamin, mój chrzest bojowy. Zostałem uznany za godnego dosiadania ogierów. Potem już nikt nigdy tak mnie nie sprawdzał.
DLA TYCH WSCHODÓW SŁOŃCA WARTO BYŁO TŁUC SIĘ POCIĄGAMI
Nadszedł w końcu czas otwarcia sezonu wyścigowego, w związku z tym by- ły okazje, aby przynajmniej na większe gonitwy jeździć na tor. Tadeusz Rudzki jako zastępca kierownika jeździł służbowo, natomiast ja, skromny praktykant, na wła-
– 110 –


































































































   110   111   112   113   114