Page 118 - Besson&Demona
P. 118

BESSON I DEMONA
które musiały być wycenione w przeliczeniu na hektar. Cała trudność polegała na odpowiednim ustaleniu wskaźników, które podstawione pod liczbę hektarów dawały ostateczny koszt produkcji. Z obrotówką inwentarza, tj. końmi, krowami i rybami, po- szło mi znacznie lepiej. Cały tydzień mordowałem się z tym planem, a kiedy był już gotowy, musiałem otrzymać akceptację poszczególnych pracowników, np. działu rol- nego, produkcji zwierzęcej,  nansowego, planowania itd. Kiedy z tym wszystkim się uporałem, musiałem jeszcze uzyskać podpis dyrektora Staniszewskiego. Była sobota i bardzo się śpieszyłem, chciałem bowiem być w niedzielę w Warszawie na Wielkiej Warszawskiej. Wreszcie dostałem się do dyrektora. Ten sprawdziwszy, czy z wszyst- kich działów uzyskałem akceptację, złożył swój podpis, podziękował i... powiedział: „A teraz ja mam do pana prośbę. Chciałbym, aby pomógł pan swojej koleżance zrobić plan dla stadniny w Morsku”. Zrobiło mi się czarno przed oczami. Diabli wzięli Wielką Warszawską, ale co gorsza – myślałem – jak mam robić ten plan dla Morska, którego nie znałem, a w ogóle to byłem tam raz?
Moja koleżanka ze studiów, Myszka Zawistowska, była księgową w Morsku i wyszła tam za mąż za syna dyrektora. Skończyła rolnictwo, więc o księgowości i planowaniu miała niewielkie pojęcie. Co było robić, odmówić nie mogłem. Siedliśmy z Myszką do tego planu, a że miałem świeżo w głowie plan kozienicki, to lepiej czy gorzej, ale po dwóch dniach plan był gotowy. Wielkiej Warszawskiej oczywiście nie zobaczyłem. W kasach totalizatora dowiedziałem się, że wygrał ją Turysta.
Do Kozienic wróciłem po dziesięciu dniach. Szczerze mówiąc, do dziś nie wiem, czy Kozienicach albo w Morsku ktokolwiek kiedykolwiek do tych planów zajrzał.
TYLKO PRZESTĘPCA CHODZI W WYCZYSZCZONYCH BUTACH
W Kozienicach coraz więcej obowiązków spadało na moją głowę. Dyrektor Zoppi miał coraz częstsze problemy zdrowotne i o wielu sprawach musiałem de- cydować sam. Z załogą miałem doskonałe stosunki, tylko jeden podkoniuszy, który był sekretarzem zakładowego komitetu partii PPR, biegał do komitetu powiatowe- go. Jak się okazało, popełniałem przestępstwa: miałem pańskie maniery, chodziłem w wyczyszczonych butach i jeździłem na ogierze – oczywiście po to, aby miał zaklej- ki z potu i aby robotnik, czyszcząc konia, musiał ten kurz wdychać. Dziś to się wy- daje śmieszne, ale wtedy komitet powiatowy takie bzdurne donosy wysyłał do War- szawy. Pewnego dnia zostałem wezwany do Kielc do Wojewódzkiego Zarządu PGR, do którego Kozienice od 1 lipca dołączono. Tam dyrektor skierował mnie do kadr, gdzie dwoje pracowników przeprowadziło dochodzenie. Urodziłem się w Kieleckiem i tam należałem do AK, co oczywiście też było przestępstwem. Otrzymałem czte- rostronicową ankietę do wypełnienia. Ja pisałem, a tych dwoje śledziło, czy piszę prawdę i czy wszystko się zgadza z ich wywiadem. Nie miałem żadnych możliwości
– 116 –


































































































   116   117   118   119   120