Page 120 - Besson&Demona
P. 120
BESSON I DEMONA
Dostałem od dyrektora Zoppiego zgodę na wyjazd i pociągiem dotarłem na umówio- ną godzinę. Do Sandomierza dojechaliśmy już o zmroku. Czekał tam na nas powóz z parą klaczy angloarabskich. Mżył deszcz, jechaliśmy z postawioną budą w zupełnych ciemnościach. Na szczęście ruchu na drodze wówczas nie było. Klacze kłusowały nie- źle i stosunkowo szybko dotarliśmy na miejsce.
Na ganku przywitał nas gospodarz, dyrektor Bolesław Studziński, bardzo sympa- tyczny starszy pan: „Rozbierajcie się szybko, bo karty już rozdane”. Oboje państwo Studzińscy byli zapalonymi brydżystami. Po prezentacji z panią domu weszliśmy do saloniku. Przy stoliku brydżowym, w fotelu, oczekiwał już miejscowy proboszcz. Wy- piliśmy po szklance herbaty i dla rozgrzania po kieliszku wódki. Usiedliśmy do brydża, pani domu była pierwszą wychodzącą, więc po chwili udała się do kuchni.
Po pierwszym robrze zasiedliśmy do doskonałej kolacji. Dziś już nie powtórzę szcze- gółów samborzeckiego menu, pamiętam tylko, że i przekąski, i drugie danie były smaczne, ob te i oczywiście zakrapiane domową nalewką.
Kolacja przeciągała się, co pana domu wprowadzało w stan lekkiego zdenerwowania. Za- chęcał nas do szybkiego jedzenia, bo przecież „karty stygną i wena ucieka”. W końcu syci, w dobrych humorach wróciliśmy do stolika. W czasie kolacji apetyt dopisywał wszystkim, a proboszczowi specjalnie. To długie siedzenie biedakowi nie służyło. Ucisk na żołądek powodował, że od czasu do czasu wydawał dziwne odgłosy. Zdaje się, że był znany z tej przypadłości, nawet kierowca z PSO Bogusławice mawiał o nim: „To ten ksiądz, co mu żo- łądek w odwrotną stronę pracuje”, ale w brydża grał nieźle. Ile robrów rozegraliśmy, już nie pamiętam. W każdym razie jesienny świt zastał nas jeszcze przy stoliku.
Rano poszliśmy na przegląd źrebiąt. Dobrych było niewiele, więc nie trwało to długo. Wróciliśmy do domu na zasłużone śniadanie. Nasz niezmordowany gospodarz z rado- ścią oznajmił, że do powrotnego pociągu do Sandomierza mamy jeszcze tyle czasu, iż zdążymy rozegrać co najmniej trzy robry. Choć oczy mi się kleiły, to jako czwarty nie mogłem nie dotrzymać towarzystwa. Proboszcz z żalem nas opuszczał. Musiał odprawić poranną mszę świętą.
Choć nieraz potem w Niebieszczanach wiele godzin spędzaliśmy przy brydżu, to jed- nak ten maraton w Samborcu był najdłuższy, w jakim miałem okazję (bo już nie przy- jemność) wziąć udział.
WESOŁEGO SEZONU KOPULACYJNEGO
Te wyjazdy przynosiły nie tylko doświadczenie, poszerzały także krąg znajo- mych o postaci barwne, nietuzinkowe. Z przyjemnością wspominam uroczysty obiad (i to nie tylko ze względu na smak potraw) podczas licencji klaczy w Kazimierzy Wiel- kiej. Przy naszym stole znalazł się lekarz weterynarii z Pińczowa, znany koniarz dr Cwakliński. Gdy kelnerka zbierała zamówienia, prezes powiatowego Koła Hodowców
– 118 –