Page 122 - Besson&Demona
P. 122
BESSON I DEMONA
się wciągnąłem we wszystkie problemy hodowlane i administracyjno-gospodarcze. Te moje wszystkie argumenty dr Harland skwitował krótko: „No, jak pan nie chce, to nie”. Jednak ta jego propozycja zasiała we mnie niepokój, który wzrósł jeszcze bardziej, kiedy pewnego dnia przyjechał do Kozienic pan Jaworski. Jako powód swe- go przyjazdu podał, że jest stosunkowo świeżym pracownikiem w stadninie pełnej krwi, w związku z tym chciałby się zapoznać z takimi renomowanymi stadninami, jak Kozienice, Widzów i Golejewko. Ani on, ani ja o awanturze z ogrodnikiem nie wspominaliśmy. Udawałem, że o niczym nie wiem. Kiedy przy innej okazji byłem w Warszawie, zakomunikowano mi, że jednak zostaniemy przeniesieni: pan Jaworski na zastępcę pana Zoppiego, a ja na kierownika stadniny do Mosznej (jej dyrektorem nadal był pan Skolimowski). Po powrocie przekazałem tę wiadomość panu Zoppie- mu. Był załamany, bał się już nowych ludzi. Poza tym mówiło się, że por. Jaworski to człowiek płk. Arkuszewskiego, a dyrektor Zoppi w ciągu trzech lat współpracy nabrał do mnie zaufania i traktował mnie jak kogoś bliskiego. Wiadomość wiadomo- ścią, a formalne przeniesienie nie przychodziło, więc moja praca w stadninie biegła zwyczajnym rytmem.
NA PADOKU „KOŁO KSIĘDZA”
Pod koniec lata 1950 roku przekonałem pana Zoppiego, że po przepraco- waniu dwóch i pół roku w Kozienicach wypadałoby, abym zobaczył, jak wyglą- dają inne stadniny tej rasy, jaki mają materiał hodowlany i jakie stosują meto- dy wychowu. Przekonywanie trwało dość długo, ale w końcu dostałem delegację do Golejewka i Iwna, a po drodze do Racotu. Nocnym pociągiem pojechałem via Poznań do Rawicza, a stamtąd jednokonną bryczką dotarłem do Golejewka. Nie pamiętam imienia tej klaczy, którą jechałem, ale pamiętam, że szła znakomicie. W Golejewku nie zastałem dyrektora stadniny, pana Karola Stokowskiego. Zosta- łem przyjęty przez panią Wilczyńską, pełniącą tam funkcję księgowej. Poczęstowa- no mnie śniadaniem, potem zjawił się koniuszy Kiciński i oprowadził po stadninie. Ogromne wrażenie wywarło na mnie włoskie stado: duży, wysokonożny Pilade i do- syć nerwowy Ettore Tito (Fairway – Gay Gamp po Gay Crusader). Ettore Tito jednak zrobił większe wrażenie.
Klacze oglądaliśmy na padoku „koło księdza”. Na moje szczęście pasły się rozsypa- ne. Widziałem je wówczas po raz pierwszy. Zrobiły na mnie tak duże wrażenie, że do dziś mam w pamięci ich sylwetki. Takie wielkości, jak Dossa Dossi, Amerina czy Acquasparta, znałem tylko z włoskich kronik wyścigowych drukowanych w „Jeźdźcu i Hodowcy”. Potężna, ale szlachetna Dossa Dossi, mało żeńska, ale klasowa Ameri- na, siwa, piękna Cardea, szlachetna Ariccia, ciemnogniada Najera... Szliśmy wzdłuż padoku i koniuszy Kiciński przedstawiał mi je. Kiedy wracaliśmy, z kolei ja wymie-
– 120 –