Page 137 - Besson&Demona
P. 137
szałek i nosił czapkę maciejówkę. Powszechnie nazywano go na Śląsku „Pilsudzki”. Wiele o nim słyszałem, ale jakoś nie miałem okazji poznać. Przy pierwszym spotkaniu to jego podobieństwo do Marszałka faktycznie robiło wrażenie. Po chwili miłej roz- mowy poszliśmy do stajni. Nie byłem zbudowany widokiem, jaki zastałem. Młodzież ordzka, wprawdzie w dobrej kondycji, po uszy była upaprana w błocie (na wybiegu przed stajnią błota było po kolana). Stajnia też w złym stanie.
Na odjezdnym pan Miłobędzki powiedział mi, że przechodzi na emeryturę, a spra- wy hodowlane ma przekazać do Mosznej. Ta wiadomość nie bardzo mnie ucieszyła. Z ordami nigdy nie miałem do czynienia, Chocim od Mosznej oddalony jest o dwa- dzieścia pięć kilometrów, a klacze w poszczególnych gospodarstwach czasami jesz- cze dalej. Skwitowałem tę wiadomość milczeniem. Powiedziałem tylko, że bardzo żałuję, że przechodzi na emeryturę, myślałem bowiem, że będę miał miłego sąsiada. Wróciwszy do Mosznej, nie powtórzyłem tej informacji nikomu. Miałem nadzieję, że może to plotka.
Inspektorem rejonu śląskiego był wówczas pan Tadeusz Marchowiecki (żonaty z panią Szycową z Białej Wielkiej, naszą daleką sąsiadką), przed wojną kierownik PSO w Ja- nowie Podlaskim, a po wojnie pierwszy dyrektor PSO Bogusławice. Mieszkał on i miał siedzibę w PSO Koźle. Następną wizytę miałem zatem złożyć właśnie tam. Pojechałem. Od stacji para ogierów śląskich zawiozła mnie do stada. Stado w Koź- lu jest położone bardzo oryginalnie, bo na wyspie otoczonej z jednej strony Odrą, a z drugiej jej kanałem. Z panem Marchowieckim znaliśmy się dość długo, przeto roz- mowa toczyła się na różne tematy. Potwierdził, że wybiera się do Mosznej i do Łąki Prudnickiej, do folblutów nie chce się wtrącać, ma bowiem do mnie jako do ucznia pana Zoppiego pełne zaufanie, ale na temat dalszej hodowli ordingów będziemy musieli porozmawiać. Wieczorem byłem już w Mosznej. W niezbyt dobrym humorze. Czułem, że w końcu nie obronię się przed tymi ordami.
ZOSTAŁEM POŁOŻNIKIEM...
Późną zimą i wczesną wiosną odbieraliśmy porody, niestety nieliczne. Ponieważ robiłem to osobiście, wobec tego zainstalowałem sobie w mieszkaniu dzwonek. Bez względu na porę dyżurny w porodówce sygnalizował tym dzwonkiem rozpoczynający się poród. Odległość między mieszkaniem a porodówką była niewielka, nie było zatem problemu z szybkim przejściem nawet w czasie silnych mrozów czy śnieżycy.
Zanim tra ły do „mojej” izby porodowej pierwsze pacjentki, urządziłem ją najlepiej, jak było można. Na porodówkę wybrałem szczyt stajni. Wejście też było od szczytu, po obu stronach dwa obszerne boksy, dalej po prawej stronie trzeci boks, naprzeciw paszarka i wejście na klatkę schodową prowadzącą do mieszkania koniuszego, a jesz- cze dalej po trzy boksy. Trzeci duży boks zmniejszyłem, dzięki temu powstało wyjście
– 135 –
...O MOSZNEJ