Page 233 - Besson&Demona
P. 233
Późną wiosną trenowaliśmy skoki gimnastyczne z kłusa na kombinacji: koziołki, trzy okser- ki na sześć metrów. Oksery stopniowo były podwyższane i rozszerzane. To zmuszało konia, poprzez pozbawienie go szybkości, do większej pracy szyi, grzbietu i kończyn.
Jakoś Maciek nie mógł się porozumieć z Adenem – raz był za szybki, to znów za wolny. Poprosił mnie zatem, abym skoczył ten szereg na Adenie. Za pierwszym razem poszło nam dobrze. Chciałem powtórzyć przejazd i najechałem ponownie. Na pierwszym okse- rze Aden był mało energiczny, więc na drugi popchnąłem go mocniej, a on wykonał skok – wyskok na trzeci. Oczywiście nie dokrył, wziął drugi drąg między przednie nogi i... sko- ziołkowaliśmy. Ponieważ był to szereg skakany z kłusa, nie mieliśmy szybkości, która by mnie odrzuciła. Upadłem, Aden na mnie. Kiedy się zrywał, w okamgnieniu zdałem sobie sprawę, że za chwilę jego kopyto spotka się z moją twarzą. Zdążyłem tylko je zepchnąć. Wylądowało na... mojej klatce piersiowej, łamiąc i gniotąc mi żebra. Przez długą chwilę nie mogłem złapać powietrza, wgniecione żebra uciskały serce. Pogotowie jechało z od- dalonego o 20 kilometrów Prudnika, więc ponad pół godziny musiałem spokojnie leżeć. Te wgniecione żebra próbowano mi potem, w szpitalu, na powrót ustawić, ale to nie było proste. Znów niezbędny okazał się (znajomy) pancerz z gipsu, znów formalności, termi- ny, „Pan przyjedzie za trzy tygodnie”. „Tak, może pan już wyjść ze szpitala, ale nie mamy czym odwieźć, bo karetka pojechała do wypadku...”. Cóż miałem począć, ruszyłem w stro- nę stacji. Na piechotę.
Doszedłem na peron i powoli wdrapałem się do wagonu. Z trudem, ale dojechałem do ce- lu. Przystanek w Mosznej usytuowany jest na łuku, tak że maszynista nie widzi wagonów, a pociąg przystaje dosłownie na moment. Wyszedłem z wagonu na stopień, ale do ziemi było jeszcze daleko. Pociąg ruszył, nie było rady – musiałem skakać. Okropny ból przeszył każdy centymetr mojego ciała, zobaczyłem wszystkie gwiazdy na niebie. I piekło chyba też. Na szczęście się nie przewróciłem. Dowlokłem się jakoś do domu. Nieumyty, głodny położyłem się w ubraniu i butach na łóżku. To była trudna noc.
W tym całym nieszczęściu miałem dużo szczęścia. Aden był drobnym folblutem, który starał się mnie nie nadepnąć. Gdyby to był cięższy półkrewek, to na pewno rozpłasz- czyłby mnie na plasterek.
JAK PECH, TO PECH
Żebra goiły się wolno, znów miałem miesiąc przerwy w treningu. Powiada- ją, że nieszczęścia chodzą parami (a nawet trójkami i czwórkami), więc jakby tego wszystkiego było mało...
Lato było dosyć suche, więc wywieźliśmy kilka przeszkód do Wawrzyńcowic, aby tam skakać na piaszczystym podłożu. Tym razem z Argunem machnęliśmy kozła. Szybko wstałem i za- dowolony powiedziałem do Maćka, że przynajmniej teraz się nie połamałem. Założyłem Ar- gunowi wodze na szyję, oparłem się o nią ręką, a ręka złożyła się jak scyzoryk. Okazało się,
– 231 –
... O SPORCIE

