Page 34 - Besson&Demona
P. 34

BESSON I DEMONA
ralną opieką naszej babki – Babuni, jak mówiliśmy, ale bezpośrednio zajmowała się nami Mademoiselle.
Moja siostra Anula – przymilna blondyneczka – od razu zaskarbiła sobie względy na- uczycielki. My z Zosią mieliśmy bardziej rogate dusze, a do tego Zosia była uparta. Stosunki między nami a Mademoiselle nie układały się zatem najlepiej. W dodatku bolało nas, że nasza opiekunka wyraźnie faworyzuje Anulę, dlatego szczególnie od- czuwaliśmy nieobecność matki i bardzo za nią tęskniliśmy. Była to chyba pierwsza tak długa rozłąka. Pewnego dnia poszliśmy na obowiązkowy spacer, oczywiście rozma- wiając po francusku. Szliśmy drogą między stawem a ogrodzeniem. Roztopy i błoto były potężne i tylko przy samym murze biegła wąska ścieżka wysypana żużlem, po której można było przejść suchą nogą. Szliśmy gęsiego. Pochód rozpoczynałem ja, za mną szły moje siostry, a zamykała go Mademoiselle. Nagle, przez nieuwagę, źle po- stawiłem nogę i na szpicu buta znalazła się pecyna błota. Chciałem się jej pozbyć. Oczywiście nie znałem praw  zyki, a o trajektorii lotu nie miałem najmniejszego po- jęcia, co, jak się okazało, w żadnym razie nie umniejszało mojego „przestępstwa” w oczach poszkodowanej. Zrobiłem silny wymach nogą i zadowolony pozbyłem się błota. Tyle tylko że błoto zamiast do przodu poleciało do góry, zatoczyło łuk do tyłu i wylądowało na twarzy Mademoiselle. Widok był przekomiczny i już miałem się roze- śmiać, kiedy zawładnął mną strach. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, co naprawdę zrobiłem. Trudno opisać, co się wtedy działo. Na nic zdały się przeprosiny i tłumacze- nia. Mademoiselle gwałtownie powtarzała francuskie wyrazy (pewnie nie najprzyjem- niejsze), których nie rozumiałem.
Maszerowaliśmy do domu (ja jak skazaniec). Kiedy dotarliśmy do celu, nasza opiekunka pierwsze kroki skierowała do mojej babki i zrelacjonowała całe zajście. W jej opowieści umyślnie obrzuciłem ją błotem, a to dlatego, że byłem arogancki i źle wychowany. Moje tłumaczenia niezbyt przekonały babkę. Zostałem surowo ukarany, poza tym musiałem jeszcze raz przeprosić Mademoiselle, która naturalnie tych przeprosin przyjąć nie chcia- ła. W moim kilkuletnim życiu był to prawdziwie sądny dzień – mama daleko, babcia zdenerwowana, Mademoiselle obrażona, ja w czarnej rozpaczy. Tylko Zosia zachowała zimną krew: wzięła mnie za rękę, zaprowadziła na korytarz, gdzie wisiały płaszcze, i za- winęła nas w futro mamy. „Nie ma mamusi, to ja cię pocieszę. Wrzucimy Mademoiselle do ubikacji i spuścimy wodę” – obmyślił plan mój sojusznik.
KONIECZNIE CHCIAŁEM SPAĆ W NOWYCH BUTACH
Święta Bożego Narodzenia zawsze spędzaliśmy w Słupi. Pokój dziecięcy znaj- dował się na pierwszym piętrze, zaraz od strony głównego wejścia, i przylegał do salo- nu, od którego oddzielały go drzwi (przeważnie zamknięte). Salon w zimie był na ogół nieużywany, w związku z tym nieogrzewany. Wyjątek stanowiły Święta, kiedy dom,
– 32 –


































































































   32   33   34   35   36