Page 41 - Besson&Demona
P. 41
...O RODZINIE
ło wkrótce okazać, niecenzu- ralnych). Dla mnie holender- ski też pozostawał tajemnicą, niemniej stworzyliśmy sobie nasz język, którym porozu- miewaliśmy się biegle i na do- datek, z czego byliśmy bardzo zadowoleni, nikt nas nie ro- zumiał. Te lingwistyczne wy- gibasy musiały rodzić zabaw- ne nieporozumienia. Dorośli przyjmowali je ze zrozumie- niem, nie przypuszczali tyl- ko, że mogą doprowadzić do kompromitacji. Któregoś dnia babka i jej równie stateczna sąsiadka siedziały przy her- bacie w salonie, kiedy jeden z moich holenderskich kuzy- nów wpadł jak burza i rozża- lony na cały świat (a najbar- dziej – zdaje się – na babcię) krzyknął: „Babunia, psiakrew, cholera, dupa!”. Babka mało z fotela nie spadła.
Nasze wspólne wakacyjne za- bawy trwały przez kilka do- brych lat, a skończyły się wraz z moim bolesnym spotka- niem z końskimi kopytami. Ale o tym później.
Do moich sióstr żywiłem braterskie uczucia, ale nie aż takie, aby bawić się z nimi lalkami. Za to każdą okazję wykorzystywałem, aby wyrwać się do stajni albo wsiąść na wóz czy konia fornalskiego wracającego po pracy lub na przerwę południową. I w miarę jak przybywało mi lat, rodzice coraz częściej zabierali mnie na spacery po gospodarstwie, w pole, na łąki czy do stajni, co zawsze sprawiało mi najwięcej uciechy. W ten sposób, chyba nie- zamierzony, wszystko, co związane było z rolnictwem i hodowlą, stawało mi się bliskie i coraz bardziej się tym interesowałem.
Słupia, 1933 r. Anula i Zosia z ulubioną piękną lalką.
– 39 –